Rozdział 1

Thomas

 Przemierzam szkolny korytarz, uparcie wpatrując się w moje żółte trampki. Ze słuchawek do moich uszu wpływa muzyka. Z założenia ma ona zagłuszyć wrzaski rozwydrzonych nastolatków, ale zwykle mimo głośnych dźwięków muszę się pomęczyć, by odizolować się zupełnie od świata. Dziś jednak jazgot Warnera o „nowym gównie” wzorowo sobie radzi, ponieważ ani jeden XXI wieczny bezsens nie dociera do moich uszu, nie rozpuszczając mi mózgu. Wszystko, o czym rozmawiają ci „szkolni idole”, „popularni” oraz inni przedstawiciele gatunku debili, ma właściwości podobne do kwasu, który niszczy wszystko, co wartościowe.
Siadam na schodach prowadzących do biblioteki; praktycznie nikt z nich nie korzysta, oprócz kilku osób. Wyciągam z plecaka mój szkicownik, a z piórnika ołówek HB i bazgrolę po pustej kartce. Zaczynam od narysowania kilku kresek w przypadkowych miejscach, a następnie łączę je, dodając rysunkowi kolejne elementy. W pewnym momencie pomysł przyszedł sam, więc przypadkowe bohomazy zaczynają transformować w sowę.
Unoszę na moment wzrok, pozornie by odgarnąć włosy wchodzące mi do oczu, a w rzeczywistości przez dziwne uczucie bycia obserwowanym. Ukradkiem rozglądam się po korytarzu pełnym ludzi. Nie znoszę, kiedy ktoś się we mnie wgapia; mam wtedy wrażenie, że jestem oceniany, czego nienawidzę najbardziej na świecie. Oceny mojej osoby zawsze są negatywne. Ludzie widzą we mnie beznadziejny przypadek bez względu na to, co robię, mówię (w tych nielicznych chwilach, w których mówię), w co się ubieram, czy z kim... A nie. Zapomniałem, że nie mam tu ludzi, z którymi mógłbym coś robić. A to dlatego, że krąży mnóstwo plotek oczerniających moją osobę i oczywiście każdy wierzy w te brednie, a jak zdarzy się ten, który nie wierzy to w obawie o swój tyłek nie podejdzie. Nie zagada do „Pedała, cioty, lachociąga, szmaty, spierdoliny”. Czasem potrafią wykazać się niesamowitą kreatywnością jak na takich bezmózgowców. A ja tylko siedzę i słucham, starając się przeżyć jakoś kolejny dzień z mojego beznadziejnego życia.
Nagle mój wzrok krzyżuje się ze spojrzeniem wysokiego chłopaka o kasztanowych włosach. Spogląda na mnie znad ramienia... przeklętego Christophera Hawkinsa. Tego blondasa nienawidzę najmocniej w świecie, a zarazem boję się dużo bardziej niż ognia. Prześladuje mnie od dziesiątej klasy, czyniąc ze mnie ścierwo, a z mojego życia istną katastrofę, godną pożałowania egzystencję o wartości mniejszej niż istnienie głupiej biedronki sikającej na kwiatki. Jak ostatni kretyn wierzę w każdą obelgę, którą do mnie kieruje, biorąc ją sobie do serca. Może gdyby tylko on jedyny się na mnie uwziął, to jakoś dałbym sobie z nim radę, ale dzięki jego zasługom szydzi ze mnie pół szkoły, a ja jestem zbyt słaby by jakkolwiek na to zareagować w sposób inny, niż zamknięcie się w sobie i odizolowanie się od świata.
Chłopak o kasztanowych włosach, który prawdopodobnie ma na imię Nick, wlepia we mnie swoje spojrzenie i nie chce go ode mnie odlepić. Nie patrzy tak po prostu, nie brzydzi się moim widokiem, on jakby próbuje wyczytać ze mnie jakieś informacje. Okropnie mnie to krępuje, więc z powrotem zajmuję się szkicownikiem, jednak już nie potrafię się skupić. Czuję na sobie wzrok tego chłopaka, przez co mam wrażenie, jakby chodziło po mnie stado mrówek. Kiedy osoby ze szkoły na mnie patrzą, prawie mogę poczuć obrzydzenie, jakie u nich wywołuję, a czasem wydaje mi się, że wręcz słyszę „Zabij się” wypowiadane w ich myślach. A to wszystko tylko i wyłącznie na mój widok. Czyż nie jestem odrażający? Muszę być, i to bardzo skoro tak reagują.
- Cześć – Czyjś głos przebija się krzyk w moich słuchawkach, niestety wiem do kogo on należy.
Momentalnie się spinam. Znalazł sobie całkiem fajnych kolegów, więc mógł podejść do mnie tylko w jednej sprawie – ponaśmiewać się. Nie odpowiem za żadne skarby.
-Cześć – powtarza.
Wewnętrznie drżę. Jednak nie mogę mu pokazać, że się boję, więc jedyną dla mnie deską ratunku jest udawanie oschłego i chamskiego.
- Czego? – Odpowiadam kąśliwie nawet na niego nie patrząc. Wyciągam z jednego ucha słuchawkę.
- Siedzisz tutaj sam jak palec, to pomyślałem że podejdę. – Wzrusza ramionami.
- Po kiego? – Sztucznie się irytuję. Tak naprawdę moje myśli są rozbiegane, jak wirujące w szale liście na wietrze. Czego ten chłopak chce?
- Zagadać. Wydajesz się być samotny.
I tu mnie zaskoczył. Mój tyłek zlał się ze schodkiem, a ja nie mogę wydusić z sobie ani słowa. Otępiały wpatruję się w jego dziwne, a za razem fascynujące oczy, próbując zrozumieć, co właściwie się stało. Czy naprawdę, aż tak po mnie widać, że na tym gównianym świecie nie mam ani jednej osoby, z którą mógłbym pogadać chociażby o pogodzie? Czy to może Nick Brown posiada nieludzkie zdolności czytania z ludzi, jak z otwartych ksiąg? Jeszcze nie zdarzyło mi się, aby ktokolwiek zapytał mnie jak się czuję lub czy nie jestem osamotniony. On nawet nie musiał pytać. On to wie. I to mnie przeraża.
- Niby kto jest samotny? Ja nie widzę tutaj nikogo takiego. Chociaż – robię dramatyczną pauzę. – Widzisz tamtą trójkę chłopaków z blondynem na czele? Oni wydają się szukać towarzystwa, więc biegnij, zanim znajdą sobie kogoś innego.
Nick odwraca się przez ramię. Spogląda na Christophera i jego dwóch przyjaciół od siedmiu boleści, których równie dobrze można nazwać sługami – bez mrugnięcia okiem robią wszystko, co każe im ten przygłup. Szatyn na powrót wlepia we mnie swoje spojrzenie, za co przeklinam go w myślach. Trochę to niegrzeczne, ale... idź sobie!
- To nie jedyne osoby w całej szkole, są też inni warci uwagi. Jestem tu dopiero od trzech tygodni i chciałbym poznać wielu ludzi. – Czy on mnie w ogóle słuchał? Uśmiecha się ciepło tak, że mogę dostrzec jego białe zęby oraz niesfornego kła, który najwyraźniej nie przepada za sowim sąsiadem, ponieważ między nimi utworzyła się niewielka szparka.
- W takim wypadku pomykaj zbierać kolegów. Tutaj nie znajdziesz nic ciekawego, popularne egzemplarze w dziale na lewo.
Postąpiłem niemiło i chamsko, ale robię to tylko i wyłącznie dla jego dobra. Swojego też, nie mam dzisiaj ochoty na kolejne kurwy kierowane w moją stronę. Ja - zero, szmata, śmieć - też chcę czasem mieć dzień wolnego.
- Pozwolisz, że sam zadecyduję, z kim będę się trzymał, a z kim nie. – Patrzy na mnie ostro i wiem, że jego cierpliwość również się kończy. Jednak nie podnosi głosu, nie wyzywa mnie, nie szarpie mnie za ubrania. Inni by tak postąpili. Nicku, co jest z tobą nie tak?
- O co ci biega?! – Prawie krzyczę. Głos mi drży, a oszalałe liście w mojej głowie szumią zdecydowanie za głośno, przyprawiając mnie o ból. Jeszcze nigdy nie byłem tak zdezorientowany, zły i przerażony jednocześnie. Czy te emocje mogą występować jednocześnie? Razem są mieszanką wybuchową – czuję, że za chwilę pęknie mi głowa.
- Słucham? Raczej, o co tobie chodzi? Staram się z tobą normalnie porozmawiać, a ty od pierwszego słowa jesteś wredny.
Sterczy nade mną, wlepiając we mnie spojrzenie swoich dziwnych oczu. Oczekuje wyjaśnień, ale ich nie otrzyma, a na pewno nie ode mnie. Zresztą, nie będę się produkował. Oni mu powiedzą. Opowiedzą moją fantastyczną historię, może powstanie kolejny rozdział. Jej tytuł to „Spierdolone życie pedała Thomasa”, znajduje się w dziale fikcja; gorąco polecam – tytułowy bohater.
- Dowiesz się.
Z powrotem wkładam słuchawkę do ucha. Zamykam szkicownik, po czym wstaję i odchodzę. Dzwonek dzwoni w momencie, w którym mijam się z Christopherem i jego podnóżkami. Gdyby nie on oraz konieczność pójścia na lekcje, pewnie zaliczyłbym glebę, bo któryś z nich podłożyłby mi nogę. Widziałem jak Cam – sługa numer jeden- przymierzał się do tego. Przeciskam się między tłumem ludzi, dwa razy ktoś nadepnął mi na nogę i raz oberwałem z łokcia w moje wystające, i tak już mocno obite żebra. Jak być pechowcem, to do samego końca.
W końcu docieram do sali biologicznej. W środku znajduje się parę osób, które również wybrały biologię, jako jeden z przedmiotów przydatnych im do późniejszego zawodu. Ja jeszcze nie zdecydowałem, co chcę robić po ukończeniu liceum, na pewno pójdę na studia. Jakie – nie mam pojęcia. Zbyt dużo rzeczy mnie interesuje, zbyt wiele chciałbym poznać, w dodatku jak pogodzić zafascynowanie i konieczność, wybrać pasję czy stabilność? Za trudne jest to wszystko, zbyt zawiłe jest budowanie własnej przyszłości. Tylko czy dotrwam, by tą przyszłość stworzyć, czy wcześniej się załamię?
Siadam w przedostatniej ławce przy oknie. Rozpakowuję potrzebne mi rzeczy i wyciągam z plecaka również szkicownik, który chowam pod podręcznikiem. Do klasy schodzi się co raz większa liczba osób, przez co tworzy się szum i jeden wielki niezrozumiały bełkot. Przy akompaniamencie szurania krzeseł do sali wkracza główna atrakcja. Zasiada na swoim miejscu wystarczająco daleko ode mnie, poprawia sztywne od lakieru blond włosy i na deser obrzuca mnie spojrzeniem pełnym pogardy i obrzydzenia. Do klasy wchodzi nauczycielka – kobieta w średnim wieku, której mina każdego dnia wyraża jedno i to samo uczucie, czyli czystą nienawiść. Wyłączam muzykę, ściągam słuchawki i chowam je do piórnika. Wszystko jest na swoim miejscu, a więc lekcję biologii czas zacząć.
Jednak nie wszytko jest tak, jak powinno. Otóż prze de mną aktualnie i chyba nieodwracalnie zajmuje miejsce Nick Brown. Jego plecy są szerokie i podejrzewam, że również umięśnione, siedzi zgarbiony, lekko pochylony w lewą stronę i w szaleńczym tempie notuje coś w zeszycie. Jeśli tak dalej pójdzie to zrobi dziurę w skoroszycie lub zmajstruje ognisko. Marszczę brwi, ponieważ nauczycielka, jak do tej pory, nie mówi nic, co wychodziłoby poza zakres wiedzy podręcznikowej. Nie rozumiem po co oni to notują, skoro kobieta jedynie inaczej dobiera słowa.
- Przekazałam wam trochę wiedzy ogólnej, więc teraz weźmiemy się za część praktyczną. Tak jak siedzicie w ławkach, otrzymacie za chwilę mikroskopy, na szkiełku znajdować się będą komórki korzenia cebuli, a waszym zadaniem będzie podzielić je poszczególne fazy mitozy – rozejrzała się po klasie. Jej wzrok zatrzymał się na mnie dłużej niż powinien. – Thomasie, będziesz pracował z Nickiem. Pierwszy i ostatni numer z dziennika rozdadzą mikroskopy, a środkowy szkiełka.
Kobieta siada za biurkiem i wgapia się w monitor komputera.
W duchu przeklinam swój los. Nie chcę z nim współpracować, jak z nikim innym z resztą. Wolałbym zając się tym sam. Choć tak naprawdę marzę o powrocie do domu, zakopaniu się w pościeli i niewychodzeniu spod niej do… nigdy. Gdybym przestał przychodzić do szkoły, nikt nie zauważyłby, ze mnie nie ma. Nawet jeśli, w co bardzo wątpię, to po tygodniu uznaliby, że zdechłem i zrobiliby stypę o jakiej nigdy nikomu się nie śniło - trzy dni by świętowali, a kolejne trzy trzeźwieli.
Nick odwraca się do mnie.
- Przesiądziesz się do mnie, czy ja mam do ciebie? – Pyta wgapiając się we mnie.
Jestem leniwy i nie mam ochoty targać się ze wszystkimi rzeczami, więc mówię mu, aby to on usiadł obok mnie. Chłopak, jak na zawołanie dosłownie przerzuca na moją ławkę swój podręcznik z zeszytem i piórnikiem, plecak traktuje kopniakiem, a ten prześlizguje się i zatrzymuje przy jednej z metalowych nóg. Sprawnie się przesiada i znów wlepia we mnie swoje spojrzenie. Zastygam w osłupieniu. Zrobił to tak szybko i gwałtownie, że ledwo powstrzymałem cichy pisk w momencie, kiedy jego podręcznik z hukiem wylądował na blacie tuż obok mnie.
Między nami pojawia się mikroskop, a zaraz obok szkiełka z komórkami korzenia cebuli. Szkiełka są ponumerowane od jednego do pięciu, czyli logicznie rzecz biorąc mamy po prostu zapisać co jest czym. Bułka z masłem lub, jak kto woli - kaszka z mleczkiem. Obu nie jadam. Nie zwracając uwagi na Nicka ustawiam pierwsze szkiełko na stoliku, zbliżam oko do okularu i zabieram się za ustawianie ostrości. Po krótkiej chwili rozpoznaję fazę mitozy, a jej nazwę zapisuję w zeszycie pod numerem jeden. Cały czas czuję na sobie spojrzenie szatyna, co doprowadza mnie do szewskiej pasji. Staram się go zignorować, więc sięgam po kolejne szkiełko. Chciałbym. Nick prawie kładzie się na ławce, intensywnie wpatrując się w mój zeszyt.
- Co tu pisze? – Pyta wskazując słowo, które niedawno zapisałem.
- Jest napisane. – Wzdycham ciężko. Co za kretyn. – Profaza.
Chłopak zapisuje słowo we własnym zeszycie, a ja w tym czasie przymierzam się do obserwacji kolejnej komórki. A jednak! Nick znowu się odzywa. Czy on musi tyle mówić?
- Mogę teraz ja?
Wzruszam ramionami, a on czyni swoją powinność. Spoglądam na zegar wiszący nad tablicą i intensywnie się w niego wpatrując, próbuję odgadnąć godzinę, którą wskazuję. Ósemka raczej nie powinna być w tamtym miejscu, a zero występuje jedynie przy dziesiątce. Wiem, że w tamtym miejscu znajduje się trójka, jednak zadziwia mnie mój kiepski wzrok. Wcześniej nie zwróciłem uwagi, że cokolwiek jest z nim nie tak choćby dlatego, że rzadko kiedy patrzę na tablicę, czy cokolwiek innego, co nie jest moim szkicownikiem lub czubkami butów.
- Metafaza – słyszę głos po mojej prawe stronie.
Dla pewności sam spoglądam przez okular. Kretyn, wiedziałem.
- Anafaza- mówię nie patrząc na niego.
- Na pewno?
Wydaję z siebie ciche mruknięcie, które ma być potwierdzeniem. Wymieniam szkiełka na stoliku i
słyszę jego głos. Znowu.
- Jestem kiepski, jeśli chodzi o komórki, bakterie i inne mikroskopijne cosie – przyznaje się ze skruchą.
Patrzę na niego tępo, moja twarz nie wyraża żadnych emocji, choć teraz może jest na niej lekki przebłysk irytacji.
W takim razie, co robisz na rozszerzeniu? – Pytam kąśliwie.
Ani trochę mnie to nie obchodzi.
- Sam nie wiem – wzrusza ramionami i uśmiecha się głupio. – To chyba przez brak jakiegokolwiek pomysłu na przyszłość.
Zastygam na moment, gdyż dostrzegam ewidentne podobieństwo między nami. Przyglądam mu się chwilę, by następnie mechanicznie zabrać się do dalszej pracy. Ten chłopak na pewno ma więcej perspektyw na życie i możliwości ode mnie. Nie jest brzydki, głupi pewnie też nie, ale tym, co daje mu lepsze miejsce prze de mną jest charyzma. Przez trzy tygodnie zdążył się dogadać z połową naszej grupy rozszerzeniowej, pewnie na innych lekcjach także ma z kim zamienić parę słów i nawet dostał się do kręgu Chritophera Hawkinsa, co wcale nie jest łatwe. Ja nie potrafię rozmawiać z innymi ludźmi, moje kontakty międzyludzkie ograniczają się do formułek grzecznościowych, które mówię w sklepach. Przybieram odpychającą, opryskliwą maskę, podczas gdy wewnętrznie drżę ze strachu, a czasem nawet mam ochotę rzucić się z mostu.
Nie odzywamy się do siebie, a atmosfera jest nieznośnie napięta. Ja odwalam brudną robotę, zaś Nick jedynie przepisuje prawidłowe odpowiedzi. Nie przeszkadza mi to, poszło sprawniej, szybciej i mam pewność, że wszystko jest dobrze. Lubię biologię, tak samo jak chemię i matematykę. Czuję się pewnie wśród ścisłych przedmiotów, a ich nauka sprawia mi przyjemność. Nie jestem też stu procentowym umysłem ścisłym, ponieważ uwielbiam także historię sztuki, literaturę angielską i języki obce. Poza rysowaniem, czytaniem książek oraz rzadkim graniem w gry, tak naprawdę nie mam co robić, więc się uczę. Nie zajmuje mi to nie wiadomo ile czasu, ani nie sprawia trudności, więc czemu miałbym tego nie wykorzystać? Szkoda tylko, że mimo tej całej wiedzy nie potrafię zdecydować, co dalej.
Dzwoni dzwonek, a ja w ekspresowym tempie niedbale wrzucam swoje klamoty do plecaka i prawie wybiegam z klasy. Korzystając z okazji, że korytarze nie są jeszcze zapełnione ludźmi, spokojnie podchodzę do mojej szafki, aby zostawić w niej niepotrzebne mi zeszyty i podręczniki, a wziąć te od języka włoskiego i francuskiego. Zatrzaskuję metalowe drzwiczki, po czym kieruję się do wyjścia ze szkoły.
Tegoroczny październik jest nieco chłodniejszy niż w tamtym roku, jednak nadal można ubierać lżejsze ubrania. Słońce razi mnie, gdy tylko wychylam nos poza masywne drzwi szkoły, a lekki wiatr rozwiewa moje przydługie, proste jak druty włosy. Na szkolnym boisku przesiaduje grupka osób, która co chwila wybucha głośnym śmiechem. Staram się ignorować bolesne ukłucie prosto w serce, wywołane nagłym uczuciem samotności. Zawsze jestem sam, więc powinienem się przyzwyczaić. Wmawiam sobie, że wcale mi to nie przeszkadza, że tak jest dobrze, jednak gdzieś z tyłu głowy tli się chęć wyjścia do ludzi, do świata. Na szczęście skutecznie udaje mi się ją tłumić.
Zachodzę za róg w miejsce, w którym nie dosięgnie mnie szkolny monitoring i siadam na pustaku, wyciągając nogi przed siebie. Otwieram plecak i przeszukuję go po omacku, aż w końcu natrafiam dłonią na kartonowe pudełko i zapalniczkę. Z paczki wyciągam jednego papierosa, podpalam go. Zaciągam się by po chwili wypuścić z ust obłok dymu. To pomaga. Na krótką chwilę, ale pomaga.
Zacząłem palić dwa lata temu. Tytoń pomagał mi w rozwiązywaniu problemów – wierzyłem, że uciekają ode mnie wraz z dymem. Jeden, dwa papierosy dziennie przestały wystarczać, a problemów przybywało. Potrafiłem wypalić paczkę na dzień, a w sytuacjach krytycznych dwie. Teraz staram się ograniczać, ponieważ tytoń praktycznie mi już nie pomaga i stał się jedynie chwilową dawką uczucia bycia wolnym.
Z plecaka wyciągam książkę i otwieram ją na kilka stron przed końcem. Pogrążam się w lekturze, dopalając papierosa.
Dzwonek dzwoni w momencie, w którym kończę czytać ostatnią stronę powieści. Jak zawsze po skończeniu dobrej książki opanowuje mnie uczucie pustki i rozdarcia. Moje myśli biegają wokół głównego bohatera, jego ostatnich słów oraz czynów. Analizuję zachowanie postaci, rozmyślam nad innym końcem fabuły czy przewiduję, co mogłoby się zdarzyć w kolejnym tomie. W oczach zbierają mi się łzy z powodu niesprawiedliwego i okropnego losu, jaki spotkał Neila. Jestem wrażliwy, nawet bardzo, i nic na to nie poradzę. Nie potrafię spokojnie patrzeć na czyjąś krzywdę, jeśli wiem, że dzieje mu się ona pod niesprawiedliwym wymiarem. Mam ochotę płakać, kiedy widzę rozjechane zwierzę lub kiedy widzę martwe pisklę, które prawdopodobnie nieszczęśliwie wypadło z gniazda. Pogrążam się w ciemności, żalu i histerii za każdym razem, kiedy i mnie dopada coś złego.
Otwieram galerię w moim telefonie i klikam w zdjęcie mojego planu zajęć. Zaczęła się piąta lekcja, a więc powinienem mieć teraz… Wychowanie fizyczne. Czas się zmyć w jakieś ustronne miejsce i przeczekać te czterdzieści pięć minut. Jestem kaleką, niezdarą, a moja koordynacja ruchowa pozostawia wiele do życzenia, więc najprościej rzecz ujmując nie nadaję się do tego przedmiotu. Nie lubię sportu, gry zespołowe mnie nie bawią, choćby dlatego że bardziej przypomina to rzeź niż cokolwiek innego. Jeden rzuca się na drugiego, wyrywają sobie piłkę i wrzeszczą jak dzikie zwierzęta podczas okresu godowego. Jedynym sportem, który mi wychodzi i dałbym radę go polubić jest skok wzwyż. Ważę tyle, co nic – choć to raczej nie o kilogramy tu chodzi - i umiem dobrze się wybić oraz oszacować, w którym momencie wyskoczyć. Dzisiaj świeci słońce, praktycznie nie ma wiatru, więc jest to pogoda idealna na korzystanie z orlika. Zapewne nauczyciel każe im biegać – tym bardziej nie powinno mnie tam być.
Postanawiam, że udam się do biblioteki, choćby po to, aby oddać książkę, którą właśnie skończyłem czytać.
Zbliżam się do głównej bramy, przez którą właśnie przechodzą Christopher, Cam, Daniel, Alice, Grace i Nick. Czy ja naprawdę muszę mieć tak ogromnego pecha? Nawet w spokoju nie mogę pójść na wagary. Czuję uścisk w klatce piersiowej, jakby moje płuca skurczyły się do rozmiaru główki od szpilki. Jestem tchórzem. Ogromnym tchórzem. Kiedy tylko widzę Hawkinsa, mam ochotę uciec na drugi koniec świata, gdziekolwiek, byleby mnie nie znalazł i nie mógł poniżać, czynić jeszcze większym zerem, żeby już nigdy nie mógł mnie skrzywdzić. Kiedy grupa przekracza bramę, mój umysł krzyczy bym uciekał. Jednak ja idę przed siebie, stawiam małe kroki, niepewnie stąpam po ziemi. Moje serce drży.
Christopher mierzy mnie swoim spojrzeniem, patrzy na mnie z góry i uśmiecha się wrednie. Mijam się z grupą. Hawkins uderza mnie z barku. Moje ramię przeszywa ból i muszę zrobić krok w tył, aby złapać równowagę. Ten debil ma mnóstwo siły, czego można się spodziewać po kapitanie drużyny footballowej. Idę dalej przed siebie, chcąc jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od przeklętego blondyna.
- Tommy! – Słyszę głos Nicka.
Nie nazywaj mnie tak.
Zatrzymuję się w miejscu, ale się nie odwracam. Nie mam pojęcia, czego po nim się spodziewać.
- Nie idziesz na wf? – pyta.
Nie odpowiadam, tylko znów zaczynam iść. Chcę zaszyć się w jakimś ciemnym kącie. Chcę zniknąć.
- Hej! – Krzyczy, ale ja nie reaguję.
- Daj sobie spokój z tym dziwakiem, Brown. Nie warto – odzywa się Christopher.
Dziwak. Nie warto.
Zaciskam zęby, tak mocno, że sprawia mi to ból. Przyspieszam kroku, by już chwilę później znaleźć się za rogiem, tam gdzie nie mogą mnie zobaczyć. Opieram się o zimną betonową ścianę jakiegoś budynku i obejmuję się ramionami. Zamykam oczy i staram się uspokoić. To nic w porównaniu z wydarzeniami sprzed dwóch tygodni, kiedy to miałem bliskie spotkanie z podłogą, a gdy tak leżałem i zwijałem się bólu – gdyż efektowanie przywaliłem głową w podłoże – zostało wylane na mnie pół butelki oranżady. Do dziś zostało mi parę siniaków.
Przez bolesne wspomnienia nie potrafię się uspokoić. Ręce mi się trzęsą jakby były z galarety i ledwo potrafię ustać na nogach. Do moich myśli wkrada się obraz Nicka Browna. Kim jest ten chłopak? Nie potrafię go rozgryźć. Zadaje się z tą bandą idiotów, ale zachowuje się zupełnie inaczej niż oni. Co dziwne, jeszcze nie opowiedzieli mu jaką to ja jestem dziwką, pedałem i nieudacznikiem, bo przecież inaczej nie podszedłby do mnie na przerwie, a teraz nie zapytałby, czy idę na wf. Tylko dlaczego Hawkins jeszcze mu nic nie powiedział? „Bo uważa, że sam świetnie poradzisz sobie z ośmieszeniem się przed nim” przyszło mi na myśl. Tak, stu procentowa prawda. Sam potrafię wszystko zniszczyć. Ja jestem zniszczeniem.
Nie potrafię zapanować nad emocjami, więc znów sięgam po papierosy. Duszę się przy pierwszym zaciągnięciu się. Pali mnie w przełyku i ledwo utrzymuję papierosa między palcami, jednak nadal się zaciągam. Cholerny nałóg, z którego nie mogę wyjść, z którego nie mam ochoty wyjść. Dlaczego miałbym przestać, skoro to lubię. Ponieważ co? Rak płuc? I dobrze. Może szybciej zdechnę.
Rzucam filtr na ziemię i przydeptuję go butem. Odpalam trzeciego już dzisiaj papierosa i udaję się do biblioteki.
***
Ledwo zdążam na szóstą lekcję, ponieważ mój pech mnie nie opuszcza i natrafiłem na wszystkie możliwe czerwone światła na przejściach dla pieszych. Nauczycielka od języka włoskiego wchodzi do klasy dosłownie sekundę po tym, jak usiadłem na swoim miejscu.
- Buon giorno, gli studenti – mówi stając przy tablicy.
- Buon giono – klasa odpowiada chórem.
Blondwłosa kobieta po trzydziestce rozgląda się po klasie. Ma zmrużone oczy, jakby miało jej to w czymś pomóc, a sprawia, że wygląda jak wkurzona mysz. Każdy z obecnych wie, co oznacza to „skanowanie” – zaraz wybierze jedną ze swoich ofiar, aby odczytała zadanie domowe.
- Thomas, hai fatto i compiti?- Patrzy na mnie, wyczekując szybkiej odpowiedzi.
- Si – odpowiadam, w tym samym czasie otwierając zeszyt.
- Si prega di leggere.
- Primo compito. Prima: da bambino andava spesso al mare con suo padre. Secondo …
Płynnie i bez zająknięcia się czytam swoje zapiski. Pani Binenti co chwila przytakuje głową, uważnie mi się przyglądając. W klasie panuje cisza jak makiem zasiał, słychać tylko mnie. Żołądek wiąże się mi w ciasny supeł i jestem okropnie skrępowany. Wiem, że każdy dokładnie wsłuchuje się w to, co czytam, czego nienawidzę. Mimo że jestem pewny swojego akcentu i umiejętności posługiwania się językiem, to nie mogę wyprzeć się wrażenia, że cały czas jestem oceniany. I nie chodzi tu o poprawność gramatyczną, czy w wymowę, a moją szpetną osobę.
Kończę odczytywać zadanie domowe. Pani Binenti bierze mój zeszyt, aby sprawdzić, czy wszystko się zgadza. Parę razy marszczy brwi w skupieniu, czego powodem jest moje okropne pismo – zamaszyste i niedokładne. Nauczycielka oddaje mi zeszyt z wpisaną piątką w rogu kartki. Nie zdziwiło mnie to, ani jakoś specjalnie nie poruszyło, ponieważ nie dostaję niższych ocen.
– Na pewno nie płynie w tobie ani odrobina włoskiej krwi? – pyta nauczycielka. Na jej twarzy maluje się delikatny, przyjazny uśmiech.
- Już trzeci rok zadaje mi pani to pytanie, a odpowiedź nie ulegała zmianie. Nie mam żadnego Włocha w rodzinie.
- Od tych trzech lat nie mogę się nadziwić twojego akcentu. Jest taki płynny, lekki, niewymuszony, jak miód na serce. Niektórzy rodowi Włosi mogliby uczyć się od ciebie poprawnego wysławiania się.
Moje policzki oblewają się gorącym szkarłatem, co bardzo odznacza się na mojej bladej cerze. Zdaję sobie sprawę, że każdy, dosłownie każdy z tu obecnych morduje mnie w myślach, wyzywając od kujonów i lizusów. Jak mam cieszyć się z bycia komplementowanym, skoro minutę później będę zwijał się z bólu lub płakał w ciemnym kącie? Nigdy nie pozwolą abym poczuł się choć odrobinę na ich poziomie. Zawsze zgnoją, zdepczą jak robaka i zostawią w stanie kompletnej rozsypki.
Nauczycielka zauważa moje zmieszanie, więc odchodzi pod tablicę i zajmuje się prowadzeniem lekcji.
Zamykam się w sobie. Mechanicznie wykonuję polecenia nauczycielki i jak zaprogramowany uzupełniam zadania w podręczniku. Ponownie ogarnia mnie uczucie kompletnej beznadziejności, jakbym jedynie co potrafił, to nieść ze sobą porażkę i zniszczenie, jakby dwa lata temu upłynął mój termin ważności i stał zepsuty, nadający się tylko do wyrzucenia. Umiem jedynie pogrążać się w ciemności własnych myśli, załamywać się z dnia na dzień coraz bardziej, rozkruszać jak wiekowa porcelana. Często czuję się jak zwierzę w klatce w zoo. Upośledzone zwierzę, z którego ludzie się naśmiewają i robią mu zdjęcia, aby móc śmiać się głośniej i upokarzać je jeszcze bardziej. Każdego kolejnego dnia mojej marnej, nic nie wartej egzystencji oddycha mi się coraz ciężej, jakby cały tlen który wdycham, nawet w połowie nie docierał do moich płuc. Zostało mi jedynie oczekiwać dnia, w którym uduszę się czystym powietrzem, bo sam zacznę wytwarzać toksyny. Ja stanę się toksyną.
Na przerwie udaję się do toalety. Przemywam sobie twarz zimną wodą, licząc, że jakkolwiek mi to pomoże. Nie pomogło. Spoglądam na swoje żałosne odbicie. Roztrzepane, skołtunione na końcach włosy opadają mi na twarz, tworząc obraz postaci z horroru, puste zielone oczy wpatrują się we mnie z obrzydzeniem i nienawiścią, piegi nabijają się ze mnie, a trupia bladość skóry doprowadza mnie do szewskiej pasji. Jestem odrażający, gorszy od tolkienowskich orków, czy uruk hai. Patrząc we własne odbicie mam ochotę stłuc lustro, rozwalić je w drobny mak.
Nagle drzwi do toalety otwierają się, a w ich progu staje Christopher Hawkins. Nie… Nie. NIE. DLACZEGO?! Dlaczego akurat on? Ręce zaczynają mi się trząść, nie mogę złapać oddechu, a mózg krzyczy, abym uciekał. Blondyn podchodzi do mnie z nienawistnym uśmiechem i już wiem, że mi się oberwie, że znów zostanę zmieszany z błotem. Nie ma już dla mnie deski ratunku, ani nawet złamanej gałązki.
- Nie spodziewałem się, że cię tu spotkam.
Szarpie mnie za włosy; z moich ust wydobywa się jęk bólu; mam wrażenie, że wyrwał je razem z cebulkami. Nie puszczając kosmyków przyszpila mnie do zimnej ściany. Sprawia mi to ogromny ból, czuję jakby odrywał mi skórę od czaszki. Mrużę oczy, ale mimo to nadal mogę dostrzec ten uśmiech – przepełniony nienawiścią i obrzydzeniem do mojej osoby. Katuje mnie swoim spojrzeniem pełnym wyższości i sprawia tym, że czuję się jak robal - już prawie czuję na sobie ciężar jego buta, zgniatającego moje ciało.
- Jak się pewnie zorientowałeś, jeszcze nic nie powiedziałem Brownowi. Do czasu. – Szarpie mocniej za moje włosy, a kilka łez spływa po moich policzkach. Kiedy je zauważa, uśmiecha się zwycięsko. – To spoko koleś, ale też naiwny. I nie wiedzieć czemu, zainteresował się tobą. Może wzbudzasz w nim litość? – Prycha. – Słuchaj, chcę się trochę zabawić, ostatnio bardzo mi się nudzi. Nie pisnę ani słówka, ale sam masz pokazać Brownowi, kim jesteś i gdzie jest twoje miejsce. Mi też czasem należy się mały urlop. Uwierz mi, robienie z ciebie życiowej porażki jest bardzo męczące. Poradzisz sobie, prawda? – Pyta ohydnie przesłodzonym głosem. Wyparuję się w niego z przerażeniem, w duchu błagając, aby ten koszmar się skończył. – Zadałem ci pytanie! – Krzyczy uderzając moją głową o twarde i zimne kafelki.
Chaotycznie kiwam głową, ponieważ wiem, że gdy tego nie zrobię, to nie da mi spokoju. Hawkins Wychodzi trzaskając drzwiami, a ja osuwam się na zimne kafelki, łapiąc się na głowę. Czuję ogromny ból całej czaszki, jakby ktoś mi ją zmasakrował ogromnym młotem. Płaczę, a łzy mam jak grochy, muszę przygryzać dolną wargę, aby nie dało się słyszeć mojego żałosnego szlochu.
Dlaczego to muszę być ja? Nie życzę tego nikomu, ale ja też nie chcę być ciągle traktowany gorzej niż szmata. Nie chcę być w centrum uwagi, nie potrzebuję miliona przyjaciół, wystarczyłaby chociaż jedna osoba, z którą mógłbym od czasu do czasu porozmawiać, albo żeby przynajmniej zostawiono mnie w spokoju i traktowano, jak powietrze. Czy ja naprawdę wymagam aż tak wiele? Ja tylko nie chcę czuć bólu, ani zawodu z własnej osoby, nie chcę czuć już niczego. Chcę zniknąć.
Ból rozsadza mi głowę, jednak nie może się on równać z moim wewnętrznym rozdarciem. Czuję się koszmarnie, jak jakaś stara, podziurawiona szmata, którą zatyka się rury żeby nie przeciekały. Co ja plotę, nawet do tego się nie nadaję. Powinienem po prostu przestać istnieć.
Powoli podnoszę się z podłogi. Muszę wesprzeć się o ścianę, ponieważ lekko kręci mi się w głowie. Zapewne bym zwymiotował, gdybym tylko miał czym. Od dwóch dni nie tknąłem jedzenia, jedynie piłem niezliczone ilości herbaty oraz wody mineralnej. Kiedy widzę jakiekolwiek jedzenie, od razu robi mi się niedobrze a myśl, że miałbym coś zjeść napawa mnie obrzydzeniem. Jem średnio co dwa dni i są to śladowe ilości płatków, jogurtu, czy jakiegoś owocu. Przestałem odczuwać potrzebę jedzenia. Zatraciłem się w swoim bólu i cierpieniu, przez co nawet nie zwracam uwagi czy jadłem czy nie. Nie potrzebuję tego. Mój makabryczny sposób odżywiania się wyniszcza mnie od środka, co tylko mi pomaga w autodestrukcji. Powolutku, drobnymi kroczkami, każdego dnia przyczyniam się do unicestwienia samego siebie. Jestem zbyt słaby, aby po prostu się zabić, nie potrafię skoczyć z mostu czy wbiec pod pociąg. Choć czasami jest to bardzo kuszące. Umieram powoli, z dnia na dzień stając się coraz bardziej martwym. To kara za bycie tak żałosnym, tak pokracznym, tak ohydnym. „Kto umiera spłaca swoje długi.”*. Śmiercią spłacę dług wobec świata – za długo utrzymuję się przy życiu.








Komentarze

  1. Strasznie dołujący tekst, choć trzeba przyznać nieźle napisany. Widzę tu pewne podobieństwa do Zmierzchu. Dobrze oddajesz uczucia i ciekawie zarysowałaś postać Tommiego. Mam nadzieję, że otrząśnie się z tej depresji. A.. Uprzykrzenie życia temu Hawkinsowi byłoby mile widziane. Dlaczego nie ma tu żadnych komentarzy?

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz