Rozdział 10

Thomas


- Dlaczego płakałeś kiedy ostatnio u nas byłeś? – pyta nagle Matthew.
Co mam mu powiedzieć? Prawdę?
Nie.
Nie chcę by wiedział. Wystarczy, że Nick jest w to wplątany. Matt nie musi znać prawdy. Praktycznie go nie znam, a po za tym to dzieciak – choć nie żebym sam był super dorosły. Chłopak ma czternaście lat i wystarczająco zmartwień przez brak nogi. To dla niego i tak za dużo. Nie będę mu dokładał ciężaru rozchwianego emocjonalnie i wyniszczonego siedemnastolatka, który nie potrafi poradzić sobie w życiu.
- To dosyć skomplikowane - mówię, nie mogąc wymyślić czegoś lepszego. A ponoć jestem kreatywny.
- Mam czas. – Przysuwa się bliżej mnie.
- To nie jest coś, o czym chcę rozmawiać.
- Ja ci powiedziałem o... Wiesz o czym, choć najchętniej ukryłbym ten fakt przed całym światem. – Robi zawziętą minę. Lekko nadyma policzki i wyparuje się we mnie uparcie. Wygląda jak naburmuszony dzieciak, któremu nie dało się obiecanego cukierka.
- To był twój wybór – wzruszam ramionami.
- No ale...! Ugh, dobra. Ale kiedyś masz mi powiedzieć!
- Kiedyś. – Łapię go za słówko, za co zostaję szturchnięty w ramię.
Duch biega wokół nas szczekając radośnie. Chwilę ganiał za rudą wiewiórką, która czmychnęła na drzewo. Teraz jego uwaga całkowicie skupia się na dzięciole, zawzięcie stukającym w drewno.
Drzewa szumią cicho, ptaki świergoczą, a lekki wiatr rozwiewa mi włosy. Jest tak cicho i spokojnie, aż nie mogę uwierzyć, że znajduję się w zatłoczonym Denver. W dodatku nie sam. Matthew naprawdę zachowuje się jakby go tutaj nie było. Kiedy na niego zerkam, odchyla się lekko do tyłu. Ma zamknięte oczy i rozluźniony wyraz twarzy. Jego gęste, falowane włosy plączą się przez podmuchy wiatru. Nie wygląda na czternastolatka; gdy pierwszy raz go zobaczyłem myślałem, że jest w moim wieku.
Nagle zauważam, że przez ramię ma przewieszoną torbę o nietypowym kształcie.
- Fotografujesz? – pytam, rozpoznając specjalny futerał na aparat.
Matt otwiera swoje oczy i patrzy prosto na mnie. Brąz tęczówek jest jaśniejszy od tych Nicka, ale bursztynowe plamki błyszczą równie mocno.
- Trochę – wzrusza ramionami.
- Pokażesz mi?
Chłopak otwiera torbę i wyjmuje z niej drogo wyglądającą lustrzankę. Włącza ją, klika któryś z przycisków i podsuwa mi urządzenie. Chwytam je oburącz, modląc się, aby moja ciapowatość się nie odezwała i żebym jej nie upuścił. Matt pokazuje mi, którym guzikiem mam przewijać zdjęcia i uwiesza się na moim ramieniu. Chłopak nie jest ciężki, ale też ja najsilniejszy nie jestem - dosłownie sama skóra i kości - przez co trochę mi ciąży.
- Woah -wymyka mi się.
Jego zdjęcia zapierają dech w piersi, mimo że jeszcze nie zostały edytowane. Chłopak idealnie wyczuwa moment, w którym trzeba nacisnąć przycisk migawki. Świetnie wykorzystuje światło i cienie. Zrobione przez niego zdjęcia kwiatków nie są płaskie i bezpłciowe. Przez odpowiednią perspektywę i dobrze upatrzoną scenerię, stworzył coś magicznego. Idealnie też uchwycił moment, w którym Duch skoczył, aby aportować patyk. Jego wykrzywiony dziwnie pysk wyraża ogromną radość. Na ten widok uśmiecham się delikatnie.
Kolejne zdjęcie mnie szokuje. Autoportret. Dominuje czerń. Widnieje na nim tylko profil chłopaka. Przez jego twarz przechodzą białe wiązki światła. Na policzku dostrzegam łzy. Ból, samotność, cierpienie, brak zrozumienia, kompletne zagubienie. Czuję to wszystko patrząc na zdjęcie. Mam wrażenie, że opisuje ono mnie. Naraz czuję ten potężny ciężar na moich barkach. Świat wokół mnie szarzeje. Chce mi się płakać.
Nagle chłopak wyrywa mi aparat z rąk i szybko chowa go do futerału.
- Tego nie było – mówi nieobecnym głosem, nawet na mnie nie patrząc.


* * *
Nareszcie piątek. Jeszcze jedna lekcja, pogadanka z panią Withford na temat kolejnego konkursu i w końcu będę mógł lenić się w domu. A nie. Jednak nie. Muszę iść z Ramsay’em do weterynarza.
Wzdycham cicho i podpieram policzek na dłoni. Wgapiam się w plecy Nicka, jak zwykle lekko przechylone w lewą stronę. Ma skoliozę? Prawdopodobnie tak.
Sięgam po ołówek i w zeszycie zaczynam rysować podstawę do męskiej sylwetki. Nie mam co robić, to z nudów narysuję te krzywe plecy. Nauczycielka biadoli nad ułomnością naszej grupy, a to oznacza, że sprawdziła sprawdziany.
Zawieszam wzrok na karku Nicka, na którym ma dwa niewielkie pieprzyki. Do głowy przychodzi mi myśl, że Nick nie jest ani odrobinę bliski ideału. Nie nadaje się na księcia z bajki, czy rycerza w lśniącej zbroi na białym rumaku. Nosi workowate bluzy i znoszone adidasy. Czasem ma potargane włosy, jakby zapomniał je rozczesać. Ma krzywy nos, szparę między niezbyt prostymi zębami, brzydką bliznę na prawym kolanie i skrzywienie kręgosłupa. Jest nie za wysoki nie za niski, nie za gruby nie za chudy, nie jest deską, ale mięśniakiem też nie. Powiedziałbym, że jest przeciętny. Jedyne, co go wyróżnia i sprawia, że coraz częściej przyłapuję się na wpatrywaniu się w niego i myśleniu o nim, są jego zaczarowane oczy oraz piękny uśmiech. Podobają mi się też dołeczki w jego policzkach i pieprzyk pod prawym okiem…
Chaotycznie kręcę głową i wracam do rysowania. O czym ja myślę? Przecież to śmieszne. On nigdy nie spojrzy na mnie w ten sposób (nie żeby mi zależało). Nikt nigdy tak na mnie nie spojrzy.
Znów wzdycham przygnębiony.
Przenoszę wzrok na kartkę, kontynuując szkicowanie.
W pewnym momencie dochodzę do wniosku, że Nick Brown jest jak wieśniak na ośle. O złotym sercu, hipnotyzujących oczach i pięknym uśmiechu.
Ale nadal wieśniak.
Ja jestem jak brzydkie kaczątko. Czy zamienię się w łabędzia?
Moje wiejskie rozmyślania przerywa nauczycielka, rozdająca sprawdziany.
Sam dokładnie nie wiem, ile uczyłem się na ten test. Pamiętam, że gdzieś o dziesiątej wieczorem zaczęły mieszać mi się literki, a potem zasnąłem z podręcznikiem na twarzy. Mimo to jestem pewny, że poszło mi dobrze.
Na ławce przede mną ląduje sprawdzian. Szybko biorę go do ręki i patrzę w prawy górny róg. Pięćdziesiąt cztery i pół punktu na pięćdziesiąt pięć.
-Boże, co za żal – mówię pod nosem.
- Źle ci poszło? – pyta Nick, odwracając się do mnie. Podsuwam mu mój sprawdzian.
Patrzy na ocenę, a potem na mnie.
- Serio? – pyta unosząc jedną brew. – Serio? – Powtarza.
- No co?
- Masz prawie maksa i jeszcze narzekasz. Ja się cieszę, że czwórkę wyskrobałem.
- Prawie, no właśnie. Głupie pół punktu. -Nick przywraca oczami. -Daj mi to. - Wyrywam mu kartkę z dłoni i szukam zadania, które zawaliłem. – Rąbnąłem się na czymś tak oczywistym. Nie wierzę.
Niezadowolony rzucam kartkę na ławkę. Opieram się o oparcie krzesła i zakładam ręce na piersi. Tak, strzelam focha jak rasowy pięciolatek, któremu nie kupiło się zabawki. Mało obchodzi mnie piątka plus, to mnie nie boli aż tak bardzo. Zawiodłem się, ponieważ zrobiłem naprawdę głupi błąd i to w banalnym zadaniu. Doskonale wiem, jak zrobić je poprawnie, a mimo to... Eh. Szkoda słów.
- Nie przesadzaj – Nick unosi oczy do nieba, a raczej sufitu. – To ani trochę nie ubliża twojej inteligencji. Każdy popełnia błędy, co nie?
- No – przyznaję.
- Więc nie wydziwiaj.
- Nie wydziwiam – zaprzeczam, łypiąc na niego wzrokiem. Szatyn śmieje się cicho, a w policzkach pojawiają mu się dołeczki.
- Co wam tak wesoło? – Znikąd pojawia się nauczycielka, jak jakiś Valak – w sumie wygląda podobnie. Zawału można dostać. – Na twoim miejscu Brown, nie byłoby mi do śmiechu. – Spogląda na niego srogo, a chłopak jedynie uśmiecha się niewinnie. Mam ochotę parsknąć, jednak mimo to nadal siedzę cicho z niezmiennym, ponurym wyrazem twarzy. – Nieszczęsne pół punktu – zwraca się do mnie. Kiwam głową. – Przekręciłeś jedno słowo i od razu zmieniła się cała definicja. Szkoda.
Wzruszam ramionami, jakby było mi to obojętne. Tak naprawdę nadal pluję sobie w brodę, za to jedno głupie słowo.
Nauczycielka zabiera nasze sprawdziany. Podchodzi do ławki Hawkinska, a kiedy bierze od niego kartkę, kręci głową z dezaprobatą. W duchu śmieję się mu prosto w twarz. Wiem, że to dziecinne, ale cieszą mnie jego porażki. Nie zbiera czerwonych jedynek, ale geniuszem też nie jest. Z tego co wiem, nauka idzie mu przeciętnie. Ciekawe, co wyjdzie z tego biol-chema i jeszcze czegoś tam, co rozszerza - chyba geografię… Oby sam siebie zmutował genetycznie, najlepiej w jakąś paskudną, toksyczną ropuchę.
- Co robisz po szkole? – Nick zwraca moją uwagę.
- Idę z moim kotem do weterynarza.
- Ty masz kota? – Patrzy na mnie zdziwiony. Zupełnie nie wiem czemu.
- Co jest w tym dziwnego? – odpowiadam mu pytaniem.
- Nic, tylko... W sumie to nie wiem. - Drapie się po policzku. - Jakby się zastanowić, to kot do ciebie pasuje – mówi, wgapiając się we mnie i uśmiechając.
Mija dłuższa chwila i robi się niezręcznie.
- Nie gap się tak na mnie. To dziwne - upominam go.
Jak na złość przysuwa się bliżej mnie i bardziej wytrzeszcza gały. Dla wyolbrzymienia przekręca głowę i uśmiecha się jak debil. Chcąc mu jasno i wyraźnie przekazać, że zachowuje się jak ostatni kretyn i niesamowicie mnie irytuje, biorę zeszyt i zasłaniam mu twarz. Słychać klapnięcie, kiedy brulion zderza się z jego czołem. Gdy kładę go z potworem na ławkę, Nick już się nie uśmiecha. Marszczy brwi i patrzy się na mnie, jakby chciał mi wydrapać oczy.
- To bolało – mówi z miną zbitego psa. Pewnie ledwo coś poczuł.
- Przepraszam, chciałem mocniej. – Wywracam oczami.
Nick prycha i odwraca się.
Bez jaj.
Po krótkiej chwili milczenia, na mojej ławce ląduje mój zeszyt. Kiedy on go zabrał? Spoglądam na otwartą stronę. Obok mojego niedokończonego rysunku pleców znajduje się dopisek. „Moje plecy nie są AŻ tak krzywe. Co z ciebie w ogóle za artysta?”
Na ten komentarz drga mi lekko kącik ust. Wyobrażam sobie Nicka z tą swoją głupią miną obrażonego trzylatka. Zaśmiałbym się, ale jestem na lekcji i tak dawno tego nie robiłem, że chyba zdążyłem zapomnieć, jak to jest się śmiać. W dodatku, z tego co kojarzę, mój śmiech jest okropny. Nie pamiętam dokładnie jego dźwięku, wiem tyle, że do ładnych i przyjemnych dla ucha nie należy.
Dzwoni dzwonek, więc wrzucam swoje graty do plecaka. Wychodzę z sali, a obok mnie idzie Nick.
W myślach przypominam sobie mój dzisiejszy plan lekcji i wychodzi na to, że teraz powinienem mieć wf. Nadchodzi czas na szybką i bezszelestną ewakuację.
- Idź przodem, ja muszę...
- O nie, nie ma mowy. Nie wymigasz się. – Nick łapie mnie za łokieć i ciągnie w stronę sali gimnastycznej.
Szlag trafia moją bezszelestność. Tajniakiem to ja nie będę.
- Nie chcę – jęczę cierpiętniczo, próbując wyrwać mu rękę. - Zmuszasz mnie – mówię z wyrzutem.
- Nie zachowuj się jak dziecko.
Nick staje przede mną. Patrzy na mnie, jakbym go niesamowicie irytował. Wiedziałem, że tak będzie.
- Czemu aż tak bardzo nie lubisz wf’u? – pyta.
Powiedzieć? Nie powiedzieć?
Jako dzieciak uwielbiałem biegać, grać w piłkę nożną, kaleczyć baseball i rzucać piłką do kosza. Jednak potem bardziej spodobały mi się farby, ołówki i książki. Przestałem ganiać za piłką, a skupiłem się na rysowaniu i malowaniu lub po prostu czytałem różne powieści. Teraz uprawianie sportu kompletnie mnie nie interesuje. Tym bardziej, że na wf’ie oceniana jest moja aktywność fizyczna, a raczej jej brak. Każdy gapi się i widzi moje porażki, mając kolejne powody do naśmiewania się ze mnie. Nie widzę nic przyjemnego w sporcie.
Czy Nick odpuści mi, jeśli mu to wytłumaczę? Nie chcę, aby opuściła mnie jedyna osoba, która nie traktuje mnie jak ścierwo.
Przełykam ciężko ślinę. Raz się żyje i tak nie mam dużo do stracenia.
-Bo jestem beznadziejny w sporcie. Moja koordynacja ruchowa to porażka. – postanawiam w skrócie mu wyjaśnić. – Wszyscy się patrzą, jak robię z siebie idiotę i mają kolejny powód do niszczenia mi życia. Nie bawi mnie coś takiego.
Spuszczam głowę i wgapiam się w moje żółte trampki. Chyba powinienem je wyprać.
- Przecież mogę ci pomóc – mówi, jakby to była oczywista oczywistość, banał.
Podrywam głowę do góry i widzę jego uśmiech. Te krzywe zęby ani trochę nie ujmują mu uroku
Patrzę się na niego wielkimi oczami i chyba mam otwartą buzię. Czy to jest takie proste? Błagam, w moim życiu nic nie jest banalne, w tym musi być jakiś haczyk. Zacznie mi pomagać i pewnie z niego też zaczną szydzić. Bo zadaje się ze mną, z dziwadłem, brudną szmatą. Już teraz spędzamy ze sobą o wiele za dużo czasu. Przecież ludzie widzą i pewnie myślą sobie nie wiadomo co. Co jeśli już kojarzą go ze mną i też obgadują za plecami? To moja wina.
- Oj, nie gap się tak na mnie i choć – mówi żartobliwie i znów łapie mnie za łokieć.
Wyrywam mu się jak oparzony. Nick patrzy na mnie ze zdziwieniem i jakby urażony.
- Co jest? - pyta.
- Nie lubię tłumów, a już szczególnie się w nich przebierać – odwracam wzrok.
Moje ciało jest szpetne. Sam nie chcę na nie patrzeć, co dopiero pokazywać je innym. Blada jak u trupa skóra, wystające kości, które wyglądają jakby zaraz miały się złamać i ohydne siniaki. Wyglądam jak śmierć, jak potwór.
- To poczekamy do końca przerwy, jak już większość będzie na korytarzu, albo na sali – wzrusza ramionami.
- Nie, nie rozumiesz. Ja nie chcę, żeby ktokolwiek mnie widział. – Obejmuję się ciasno ramionami, patrząc na niego niemal błagalnie. Pod placami czuję moje wystające żebra i mam ochotę zwymiotować.
- Przede mną nie...
-Zrozum – przerywam mu stanowczo. – Nie chcę.
Patrzę na niego hardo. Nie przekona mnie, nie ma mowy.
Mierzymy się spojrzeniami. Oboje jesteśmy upartymi osłami.
Po chwili walki na spojrzenia Nick wzdycha ciężko.
-Dobra, niech będzie. Ale masz przyjść i ćwiczyć.
- O to się nie martw – prycham zirytowany.
- Nie byłbym tego taki pewien.
Nick odwraca się na pięcie i idzie na salę gimnastyczną.
Zajebiście. Wszystko zjebałem. Jak zawsze.
Odwracam się i idę w drugą stronę, do wyjścia. Muszę zapalić.
Wychodzę ze szkoły i wita mnie listopadowy chłód. Liście spadły już z większości drzew. W przyszkolnym parku nie słychać już ptaków, a świat stał się szary i ponury – jednak dla mnie jest taki niezależnie od pory roku.
Zakładam kaptur na głowę i naciągam na dłonie rękawy bluzy. Z plecaka wyciągam papierosy, po czym kontynuuję poszukiwania zapalniczki. Kiedy już ma mnie trafić szlag, przypominam sobie, że włożyłem ją do paczki fajek. Zirytowany i niesamowicie wkurzony na… dosłownie wszystko, a najbardziej na siebie, idę w stronę bramy szkoły. Muszę się przejść i ochłonąć.
Nagle zostaję klepnięty w ramię. Odwracam się i widzę piegowatą twarz Eve.
- Ty też palący? – pyta. Odpowiadam jej skinieniem głowy. – Masz zapalniczkę? – Znów kiwam głową. – To chodź.
Dziewczyna rusza do parku, w którym spotyka się cała śmietanka szkolnych palaczy. Są dni, w których jest w nim aż siwo od dymu. Idę za dziewczyną, choć średnio podoba mi się siedzenie z tymi wszystkimi ludźmi. Kierujemy się w głąb, gdzie jest mniej osób i siadamy na wolnej ławce. Bez słowa wyciągam papierosa, wkładam go sobie do ust i podpalam. Podaję Eve zapalniczkę, zaciągając się fajką. Dym drażni moje gardło, ale już się przyzwyczaiłem.
- Co tam? – zagaduje mnie, wydmuchując dym.
Wzruszam ramionami.
- Wylewny jak zawsze -prycha z uśmiechem.
-Odwal się, nie mam humoru – mówię ostrzej niż zamierzam. Tradycja, nic nigdy nie idzie po mojej myśli.
- A miałeś go kiedyś?– Wgapia się we mnie, unosząc brew. Na jej ustach błąka się lekki złośliwy uśmieszek.
Prycham i wywracam oczami.
- Zabawne. - Odwracam wzrok i usilnie wpatruję się w drzewo prze de mną. Jest pochylone, a na jednej z gałęzi siedzi niewielki ptak.
- Nie obrażaj się. – Szturcha mnie ramieniem i śmieje się krótko.
- Nie obrażam się - zaprzeczam z pretensją w głosie. Zaczynam żałować, że wyszedłem ze szkoły. Kiedy Eve zacznie gadać, to nie ma końca.
- Nie, wcale – mówi niskim głosem, nabijając się. Po chwili poważnieje.– A tak serio, to kto znalazł ci za skórę? - Zaciąga się papierosem.
- Nick Brown i jego ośla upartość - wzdycham, strzepując popiół.
Nie wiem, po co jej to mówię. Chyba tylko dla tego, że mam nadzieję iż w końcu się zamknie. Nie to żebym jej nie lubił, w końcu jest jedną z niewielu osób, która nie traktuje mnie jak zero i czasem do mnie zagada.
Chyba mam dość trzymania wszystkiego w sobie.
Chyba powoli zaczynam się przyzwyczajać, że nie jestem do końca sam i mam z kim porozmawiać, choćby o pogodzie.
- Akurat w tym jesteście tacy sami. – Parska śmiechem. Na jej uwagę przewracam oczami. – Przejdzie wam obu. Pewnie po dzwonku znowu będziecie jak papużki nierozłączki.
- Co proszę?
Wpatruję się w nią z wysoko uniesionymi brwiami i otwartą buzią.
Ja i Nick nie jesteśmy głupimi psiapsiułeczkami. W ŻYCIU! Rozmawiamy ze sobą – tyle. Jesteśmy w jednej grupie na czterech przedmiotach i nic poza tym. Dwa razy byłem u niego w domu, ale to nic nie znaczy. To, że w zeszytach mam sporo rysunków jego oczu, nosa, ust, czy czegoś innego… Przecież to nie tak! On po prostu jest obok i samo wychodzi.
On tylko stara się mi pomóc – nic więcej.
Za miesiąc wszystko wróci do normy. Już nikt nie będzie nas kojarzył. Pewnie wszystko schrzanię, gasząc iskierkę nadziei na normalne życie.
- Tam gdzie ty, tam i Nick – tłumaczy z uśmiechem.
- Nie prawda – zaprzeczam szybko.
Dlaczego czuję dziwne, delikatne ciepło na policzkach?
- Yhym, jasne, a mi tu jedzie czołg. - Pochyla się w moją stronę i naciąga skórę przy oku. Ohydne, ale widziałem gorsze rzeczy.
Kolejny raz przewracam oczami. Opieram policzek na dłoni i rzucam filtr na ziemię, po czym go przydeptuję.
Papużki nierozłączki, też mi coś. Pod tą burzą rudych loków prędzej znalazłbym kisiel niż mózg. Skąd ona to w ogóle wytrzasnęła? Naprawdę tak wyglądamy? Absurd. Kiedy spędzam przerwy z Nickiem wygląda to w ten sposób, że ja idę pod salę, a on za mną i ciągle mieli ozorem. Jadaczka mu się nie zamyka, choć i tak daleko mu do poziomu gadatliwości Eve. Nigdy nie rozpocząłem z nim rozmowy. Jeśli już prowadzimy konwersację, to on mówi, a ja słucham od czasu do czasu dorzucając coś od siebie. To Nick zawsze za mną chodzi. Z mojego punktu widzenia, bardziej wygląda to, jakby chłopak był moim psem, niż papugą, niż bylibyśmy nierozłącznymi przyjaciółmi. Da się nas rozdzielić i to bardzo łatwo. Ta nić porozumienia między nami jest niesamowicie cienka i niezwykle łatwo można ją przerwać.


* * *
Przebrany wychodzę z szatni i opieram się o ścianę. Nick rozmawia z jakimś chłopakiem – nie chcę się wtrącać, więc opieram się o ścianę. Zakładam lewą stronę włosów za ucho i wzdycham cicho. Naprawdę nie mam ochoty ćwiczyć. W tym czasie mógłbym mieć już za sobą rozmowę z Withford i być w drodze do domu. A tak, muszę męczyć się tutaj. W dodatku jest mi zimno.
- Jak tam? – Podchodzi do mnie Leon.
- Zwyczajnie -odpowiadam wzruszając ramionami.
- Słyszałem, że Smith zachorował i już nie będzie nas uczył – mówi, opierając się obok mnie o ścianę.
- Co ty... Serio?
Nie otrzymuję odpowiedzi, ponieważ z pokoju nauczycielskiego wychodzi obcy mi mężczyzna, ubrany w czarne spodnie od dresu i błękitną koszulkę z krótkim rękawem. Wchodzi na salę gimnastyczną i słychać głośny, przepełniony złością wrzask. Podskakuję w miejscu, słysząc głęboki głos, wyganiający chłopaków z sali. Wszyscy obecni na korytarzu z przestrachem patrzą jak piątka licealistów – w tym Hawkins i jeden z jego pachołków – wychodzą na szkolne boisko, aby przebiec karne okrążenia. Na dworze są może dwa stopnie, a oni są ubrani w krótkie spodenki i t-shirty. Mają za swoje – od trzech lat nauczyciele powtarzają im, by nie wchodzili na salę bez ich zgody.
- Reszta niech wejdzie na salę – mówi nowy nauczyciel.
Odpycham się od ściany i wchodzę do pomieszczenia razem z siedmioma innymi chłopakami. Ustawiamy się na linii autu, a przed nami staje nieznany nam facet. Chyba lepiej go nie denerwować.
- Nazywam się Rayan Clarke i od wczoraj jestem wuefistą w tej szkole. Nie polecam AoPE*, tak nawiasem mówiąc, nie marnujcie sobie życia - krzywi się. Ma minę jakby pytał sam siebie „ Co mi strzeliło do głowy?”. – Pan Smith zachorował i prawdopodobnie już nie wróci do nauczania. Jesteście skazani na mnie, mi także jest przykro. – Kilku chłopaków parska śmiechem.
Pan Clarke wygląda na około czterdzieści lat. Ma blond włosy do kości policzkowych i śniady kolor skóry. Po tych kilku zdaniach wydaje się być okropnie cięty i już zaczynam obmyślać plan, jak zdać wf nie narażając się mu.
Do sali wchodzi zdyszana piątka chłopaków. Pod morderczym spojrzeniem nauczycielka, szybko ustawiają się w szeregu.
Wuefista otwiera zeszyt, który do tej pory trzymał w ręce i zaczyna odczytywać nasze imiona i nazwiska. Zatrzymuje się na Leonie.
- Leon... Jak? – pyta marszcząc brwi.
- Baltivsky – odpowiada chłopak. Blondyn kiwa głową.
- Jesteś z Rosji?
- Tak, cztery lata temu przeprowadziłem się z rodzicami do Ameryki.
- Słychać – śmieje się i nagle staje się mniej straszny. Jego śmiech jest niezwykle delikatny. – Thomas Colton. – Przebiega wzrokiem po rzędzie. Podnoszę lekko rękę i wtedy mnie zauważa.
- To ja – mówię cicho.
- Roszpunka – chrząka Hawkins.
Nie reaguję, mój wyraz twarzy się nie zmienia, jednak wewnętrznie mam ochotę zdeptać mu palce u stóp.
-Spokojnie Barbie, na ciebie też przyjdzie kolej – rzuca kąśliwie nauczyciel.
Wszystkie spojrzenia kierują się na Hawkinsa, który zagotowuje się ze złości. Mam ochotę wybuchnąć śmiechem. W końcu ktoś przytemperował blondyna i sprawił, że zamknął swoją niewyparzoną gębę. Niektórzy patrzą się na niego z lekkim przestrachem, inni wyczekują jego rekcji, a pozostali ukrywają uśmiechy.
Hawkins otwiera usta, aby się odszczekać, ale nauczyciel zbywa go znudzonym spojrzeniem i kontynuuje czytanie obecności. Kiedy zamiast odczytać Christophera Hawkisna, woła „Barbie”, połowa grupy nie wytrzymuje i wybucha śmiechem. Nawet ja zdołałem się uśmiechnąć.


Pan Clarke zarządza, że zagramy dzisiaj w siatkówkę. Ujdzie. Przynajmniej nie mam kontaktu fizycznego z przeciwnikami. Gdybyśmy grali w koszykówkę, nie wyszedł bym z tego cało, pewnie by mnie zgnietli i połamali.
Po rozgrzewce, która wymęczyła mnie jakbym przebiegł maraton, mamy dobrać się w dwójki i wykonać ćwiczenia z piłką.
- Żyjesz? – pyta mnie Nick z niepewną miną.
- Czuję, jakbym miał zaraz wypluć płuca.
Chłopak wybucha śmiechem, a ja morduję go wzrokiem. Kiedy z piłką idzie na drugi koniec sali, w myślach życzę mu, aby się potknął.
Nadchodzi chwila prawdy – moja koordynacja ruchowa została wystawiona na próbę. Nick palcami odbija piłę, która leci wysokim łukiem. Mam ją odbić górą czy dołem? Co ja mam w ogóle zrobić? W ostatniej chwili robię niesprecyzowany, padaczkowy ruch rękami i tylko to chroni moją głowę. Szatyn patrzy na mnie załamany. Mam ochotę tupnąć nogą i krzyknąć „A nie mówiłem?!”.
Chłopak chwyta turlającą się po parkiecie piłkę i podchodzi do mnie.
- Kiedy piłka leci ci nad głową, to odbij ją palcami, zaś gdy jest na wysokości twojej klatki piersiowej, ewidentnie leci w dół, to dołem - tłumaczy cierpliwie.
- Jak dobrze odbić dołem? -pytam, czując się jak ostatni idiota. Przecież tego uczą się dzieci w podstawówce! Na policzkach czuję ciepło i jestem pewny, że wyglądam jak dojrzały pomidor.
- Ugnij nogi – mówi i patrzy na mnie wyczekująco. Dopiero po chwili orientuję się o co mu chodzi. Zginam nogi w kolanach i powtarzam ruchy, które wykonuje. Podrzuca mi piłkę tak, abym odbił ją dołem. Za pierwszym razem piłka leci ostro w prawo i odbija się od ściany. Prawie trafia Leona w tył głowy, a ja o mało nie umieram na zawał. Chłopak spogląda zdezorientowany w moim kierunku. Jestem gotów podbiec do niego i przeprosić, ale chyba dostrzega moją przerażoną minę, bo tylko macha ręką i uśmiecha się.
Nick nie poddaje się i jeszcze kilka razy rzuca do mnie piłkę, za każdym razem tłumacząc cierpliwie, co robię źle. Ostatecznie nauczyłem się odbić piłkę tak, by poszybowała prosto, a nie na boki. Prawdą jest, że ona po prostu leci bez zamiaru trafienia do konkretnego celu, ale zawsze lepsze to, niż padaczkowe ruchy rąk.
- Dobra wystarczy. Chłopak w czerwonych spodenkach i jego kolega – zwraca się do chłopaków, których imion nie pamiętam. – Pomóżcie mi rozłożyć siatkę. Reszta ma wykonać po dziesięć zagrywek, tylko uważajcie, by w nas nie trafić.
Serwować jako tako umiem. Piłka przechodzi przez siatkę, ale celność ucieka gdzieś po drodze. Kiedy patrzę na celne, mocne zagrywki Nicka, to czuję się jak pokraka.


Trafiam do drużyny z Leonem, więc jest dobrze. Nick śmieje się, że specjalne będzie celował we mnie. Niech tylko spróbuje, a mu nogi z dupy powyrywam. Bardziej obawiam się Hawkinsa, który również jest w drużynie przeciwnej. Oby nic, co miałoby by na celu mnie jakkolwiek uszkodzić, nie przyszło mu do głowy.
Oczywiście moje prośby nie zostają wysłuchane. Norma.
W prawnym momencie meczu Christopher trafia na zagrywkę, a ja nieszczęśliwie za linię dziewiątego metra. Blondyn podrzuca piłkę, uderzą w nią, a ona z ogromną siłą i prędkością leci na mnie. Spanikowany w ostatniej chwili uskakuję na bok. Serce wali mi młotem, każdy spogląda to na mnie to na Hawkinsa. W głowie echem odbija mi się głośny dźwięk piłki uderzającej parkiet, który upewnia mnie w myśli, że gdybym próbował ją odbić, to połamałaby mi ręce.
- Graj jak człowiek – upomina go nauczyciel.
Kolejne serwy Christophera również lecą w moją stronę. Nie są już śmiercionośnymi pociskami, ale są na tyle mocno odbite, bym po trzech razach miał czerwone i obolałe przedramiona. Żadna z przyjętych prze ze mnie piłek nie trafia do rozgrywającego lub na drugą stronę siatki. Siła sprawia, że ulatują na boki lub tak wysoko, że dotykają sufitu.
Ledwo czuję ręce i boli mnie każdy najmniejszy ruch nimi, a Hawkins ma minę jakby świetnie się bawił. Kilka osób z drużyny patrzy na mnie ze współczuciem. Marco proponuje zamianę miejscami, po zagrywce, ale to i tak nic nie daje. Ja stoję na lewym skrzydle, on na prawym. Między nami jest chłopak, który wyraźnie mnie nie lubi i ma mnie za śmiecia. Szatyn nie ma szans w tak krótkim czasie przebiec na drugi koniec.
- Zacznij trafiać w parkiet, a nie w ludzi, albo usiądziesz na ławce – Pan Clarke traci cierpliwość.
Tym razem piłka leci między Marco a Ivanem. Ten pierwszy odbija, Luke wystawia, a Leon przebija się przez blok i zdobywamy punkt.
Kiedy drużynie przeciwnej brakuje dwóch punktów do wygranej, ja trafiam na serw. Biorę głęboki wdech i zakładam włosy za uszy.
Rozbrzmiewa gwizdek.
Podrzucam piłkę. Uderzam.
Hawkins mówi coś do chłopaka obok.
Piłka uderza w jego głowę
Jestem już martwy.



_______
*Academy of Physical Education – Akademia Wychowania Fizycznego.

Komentarze