Rozdział 2

Thomas

Jestem największym idiotą, jakiego świat widział. Po jaką cholerę poszedłem na ten pierdolony francuski?! Głowa mi zaraz odpadnie albo wybuchnie, a żołądek obróci się do góry nogami. Mój humor i samopoczucie ze znośnego właśnie spadł do poziomu „Zaraz wturlam się pod pociąg”. Cały dzień starałem się zlewać lekki ból głowy (który przez Hawkinsa stał się nie do zniesienia) i wręcz wysysający ból brzucha. Odkąd przestałem prawidłowo się odżywać i w ogóle cokolwiek jeść nieustannie jestem ospały, wykańczają mnie mdłości i bóle żołądka. Mimo ogromnego głodu oraz tego, że wyniszczam samego siebie – nie zamierzam przestać. Będę szedł w zaparte, aż pewnego dnia już się nie obudzę, w końcu przestanę oddychać.
A żeby tego wszystkiego nie było mało, obok mnie siedzi nie kto inny, jak Nick Brown. Czy ja naprawdę mam aż tak ogromnego pecha, czy to los ma ze mnie ubaw? Niech mi ktoś odpowie, ponieważ mi już skończyły się pomysły. Kątem oka rzucam mordercze spojrzenie chłopakowi, który potulnie wypełnia rozdane nam kserówki. Właśnie zabiera się za wykonanie trzeciego zadania, podczas gdy ja kończę siódme. Odnoszę wrażenie, że jestem jak robot, który został zaprogramowany na wkuwanie wszystkiego na pamięć. Moje życie to książki i nauka. Jestem chodzącą encyklopedią bez życia towarzyskiego. Nie mam nikogo, jestem tylko ja i te durne podręczniki. Czasem, gdy tylko na nie spojrzę, mam ochotę zwymiotować. Wtedy najchętniej bym je spalił, ale potem przypominam sobie, że jestem niezdecydowaną pokraką i otwieram je oraz zapamiętuję każdą zawartą w nich informację. Zapytany w środku nocy o jakiś szczegół, nie ważne z jakiej dziedziny, odpowiem bez zająknięcia – nie zdziwiłbym się, gdybym pamiętał również numer strony. To nie tak, że wykuwam całe zdania nie rozumiejąc nic z ich treści, bo to by było bezsensu. Rozumiem wszystko, nie ma dla mnie rzeczy, której nie potrafiłbym pojąć, choćbym nie wiem ile czasu miał nad tym się modlić i tak to w końcu do mnie dotrze. Zastanawiam się tylko, czy mam jakiś limit i na co mi to wszystko.
- Jakim cudem ty już prawie kończysz?
Z zamyślenia wyrywa mnie nie kto inny, jak kretyn zajmujący miejsce obok mnie. Nie odpowiadam mu, nawet na niego nie spoglądam. Podpieram dłonią policzek i wzdycham cierpiętniczo. Bawię się zatyczką od pióra na przemian zamykając ją i otwierając, czemu towarzyszą ciche kliknięcia.
Tekst, który właśnie czytam nie ma najmniejszego sensu. Co można ciekawego napisać o tym, że komuś się zepsuł kran i musiał zadzwonić po hydraulika? Nic a nic. Ale kogo to obchodzi, niech młodzież kształci się na bajeczkach wyssanych z palców ludzi, którzy pamiętają narodziny Elvisa Presley’a i niech im to wykładają osoby, których życie zatrzymało się na pierwszej wojnie światowej. Genialny pomysł! Na pewno wiele nauczę się o sztuce współczesnej od staruszka, za którego czasów ryło się w kamieniu, a elektronika to dzieło szatana.
Znów odpłynąłem myślami, tym samym zawieszając się w połowie czytanego tekstu. Podnoszę rękę, aby zapytać nauczyciela o tłumaczenie słowa, którego nie znam.
- Tak, Thomasie? – Zwraca na mnie uwagę Canavan.
- Co oznacza sceller? - Mam wrażenie, że źle przeczytałem to słowo.
- Uszczelka – odpowiada natychmiast.
- Mógłby pan zapisać wymowę na tablicy? – Dopytuję.
- Jasne.
Wstaje zza biurka i kredą zapisuje znaki. Przepisuję je wraz z tłumaczeniem w wąską przerwę między zdaniami, nad słowem którego nie znałem. Reszta grupy zapewne przeklina mnie w myślach, nazywa kujonem oraz lizusem, dorabiając do tego kilka oryginalnych, za pewne bardzo kreatywnych określeń. Mogę jedynie westchnąć i udawać, że nie wiem co właśnie siedzi w ich głowach, to jak bardzo pragną, abym w końcu zniknął. Staram się ignorować noże, które wbijają mi w plecy swoimi spojrzeniami.
Nick
Spoglądam na niego kątem oka. Widzę jego ból. Niemalże potrafię dostrzec ciężar cierpienia na jego chudych, kościstych barkach. Nie umyka mi nawet cień zawodu na samym sobie, który ukrywa się w jego pięknych, niestety przepełnionych smutkiem oczach. Świadomość bólu, jaki kryje w sobie chłopak obok mnie ściska mi serce i sprawia, że trudniej mi się oddycha, jakby powietrze stało się gęste jak mgła w jesienny poranek. Moje myśli odpływają od zadań na lekcji języka francuskiego i dryfują w stronę sztormu pytań „Dlaczego?".
Thomas
Lekcja francuskiego się kończy i mimo, że bardzo cieszę się z powrotu do domu, to niesamowicie ociągam się i staram się wykonywać jak najmniej gwałtowne ruchy. Kiedy w końcu doczłapię się do domu, to przeszukam go wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu tabletek przeciw bólowych. Później najchętniej poszedłbym spać i obudził się dopiero jutro. Albo już nigdy.
Odkładam książki do szafki, zabierając ze sobą jedynie te, z których będę musiał skorzystać, aby przygotować się na jutrzejsze zajęcia. Zatrzaskuję niebieskie, metalowe drzwiczki i z ulgą idę do wyjścia. Przepycham się między ludźmi, czując się bardzo niekomfortowo.
Wychodzę na świeże powietrze i kieruję się na lewo w stronę przystanku autobusowego.
- Tommy!
Słyszę tego kretyna i momentalnie krew zaczyna we mnie buzować. W jakim języku mam mówić, żeby w końcu do niego dotarło, że nie jestem zainteresowany zawieraniem znajomości? Zastanawia mnie, czy on to robi specjalnie, a może naprawdę jest aż tak głupi, by nie zauważyć mojej odpychającej postawy wobec... KAŻDEGO.
- Nie słyszysz, że cię wołam? Zaczekałbyś – mówi, kiedy dorównuje mi kroku.
- Po jaką cholerę? – Warczę.
- Słuchaj, wiem, że się nie znamy, a dzisiaj rozmawialiśmy po raz pierwszy – o ile można to w ogóle nazwać rozmową, ale – Nagle pojawia się mi przed nosem. Zaskoczony, zatrzymuję się. – Musisz wiedzieć, że nie jestem ślepy.
- Co ty nie powiesz – prycham. Paradoksalnie nie zauważa, że go ignoruję.
Nick przewraca oczami.
- Coś jest na rzeczy, nie ukryjesz tego – kontynuuje. – Nie chodzi mi o to, że masz mi się zaraz zawierzyć z całego swojego życia i opowiadać historię kota twojej babci, jednak czasem dobrze jest się komuś wygadać, tak po prostu. I wiesz…
- Czy prosiłem cię o poradę psychologiczną? – Wchodzę mu w słowo. – Jest tak, jak powiedziałeś – dzisiaj rozmawialiśmy po raz pierwszy, a ty zachowujesz się jakbyśmy znali się przynajmniej kilka miesięcy. Powiem to pierwszy i ostatni raz, nie mam ochoty na przyjaźnie, a ty znalazłeś sobie całkiem fajnych znajomych. Jest dobrze jak jest, więc w końcu się ode mnie odwal – kończę ostro. Próbuję wyminąć Nicka, ale on przytrzymuje mnie za ramiona. Jak oparzony wyrywam się z jego uścisku. - Nie dotykaj mnie – syczę, jednak w głębi jestem przerażony. – I nigdy więcej nie nazywaj mnie „Tommy”.
Nick sparaliżowany stoi na przeciwko mnie. Oczy ma szeroko otwarte, przez co mieszanka ciemnego brązu i bursztynu staje się jeszcze dziwniejsza, wręcz szalona. Chłopak otwiera usta, aby coś powiedzieć, ale nie daję mu takiej możliwości.
- Spierdalaj – kończę krótko temat.
Wymijam go szybkim krokiem. Nie idę na przystanek, nie wytrzymam w autobusie. Muszę się przejść, zapalić, zaszyć w jakimś kącie i odreagować. Kieruję się do miejsca, o którym nie wie zbyt wiele ludzi, w którym mogę pobyć sam ze swoimi myślami i nie będąc zamkniętym w czterech ścianach. Przez całą drogę ze wszystkich sił staram się nie dopuścić do siebie tej jednej dręczącej mnie myśli, tej która odbiera mi tlen i sprawia, że czuję się jeszcze bardziej beznadziejny i niewart niczego, niż po wyzwiskach i pobiciach Hawkinsa.
Wchodzę w głąb parku pełnego ławek, kolorowych uliczek i spacerujących ludzi. Widzę błogie uśmiechy na twarzach starszego małżeństwa i zastanawiam się czy ja też bym tak potrafił, czerpać z życia każdą chwilę, cieszyć się tym co jest. A zaraz potem przychodzi myśl, że zapewne nie dożyję takiego wieku, ponieważ w pewnym momencie pęknę, nie wytrzymam i ze sobą skończę.
Przeskakuję przez niewielki strumyczek, który oddziela zadbaną część parku, od tej, która rozrasta się tak, jak każe jej natura. Prawie nikt tu nie przychodzi, ponieważ ludzie nie wiedzą, że za bujno rozrośniętymi krzakami znajduje się istny raj. Nie ma tutaj śladu ingerencji człowieka. Pod nogami mam miękki, soczysto zielony mech, trawy, wystające korzenie drzew i drobne kwiatki. Przewrócone drzewo pokryła bujna roślinność, tworząc coś pięknego, coś co narysowałem już kilkukrotnie, jednie zmieniając styl, przybory i perspektywę. Połamane przez wiatr gałęzie i gałązki chrzęszczą pod moimi stopami, a niewielkie krzewy czepiają się moich ubrań – nie przeszkadza mi to ani trochę, ponieważ to jedyne miejsce, w którym mogę zaznać odrobiny spokoju. Staję pod ogromnym drzewem, prawdopodobnie najwyższym i najszerszym w tym parku, jak nie w całym Denver. Ściągam plecak i odkładam go na ziemię. Siadam na wystającym, grubym korzeniu i plecami opieram się o pień. Zamykam oczy i oddycham głęboko, rozkoszując się tutejszym spokojem. Nie panuje tu idealna cisza, nawet nie jest blisko niej, mogę powiedzieć, że panuje tu harmider, a moje uszy atakuje gama przeróżnych dźwięków. Piękny, delikatny śpiew ptaków, miarowy szum liści, skrzypienie gałęzi przy większym podmuchu wiatru, natarczywe stukanie dzięcioła, który obrał sobie za cel drzewo po mojej lewej stronie, całkiem niedaleko; nie jest cicho. Jednak w porównaniu ze szkolnym gwarem i chaosem dużego miasta, to tutejsze dźwięki wydają się być prawie niesłyszalne, zupełnie jak oprawa muzyczna w filmach – wszyscy słyszymy melodie, pomagające wczuć się w fabułę, jednak nikt nie zwraca na nie większej uwagi. Do moich uszu dociera nowy odgłos drapania, a krótką chwilę później, płomieniście ruda wiewiórka przebiega tuż obok mojego ucha. Podnoszę głowę i obserwuję jak zwierzątko wspina się ku górze, opuszczam ją dopiero, kiedy rudy, puszysty ogon znika mi z oczu.
Chłonę wzrokiem otaczająca mnie przyrodę i choć promienie słońca padają prosto na moją twarz, to nie zamykam oczu, ponieważ ten widok daje mi upragniony spokój. Wszystko ma swój czas i kolejność, nic nie dzieje się bez pośpiechu – chciałbym, aby tak było w moim popapranym życiu.
Z zamyślenia wyrywają mnie uparte wibracje mojego telefonu. Wyciągam z kieszeni spodni zdezelowane urządzenie i muszę przetrzeć oczy, aby mieć pewność, że wzrok mnie nie myli. Przełykam głośno ślinę i odbieram.
- Tak? - zaczynam niepewnie. Nie rozmawialiśmy od około dwóch tygodni.
- Mam dłuższą chwilę, więc postanowiłam, że zadzwonię – po jej głosie wnioskuję, że również czuje się niezręcznie. - Jesteś już w domu? - Pyta. Próbuje zachowywać się jakby nigdy nic się nie stało, jakby nasza sytuacja była normalna. Tylko że między nami już dawno zanikło coś takiego, jak „normalność”. Czy typowym jest, że matka i syn widują się raz na dwa tygodnie – przelotnie, kiedy syn idzie położyć się spać, a matka wróci z pracy? Nie. To jest chore.
- Nie, jeszcze nie – odpowiadam zgodnie z prawdą, nie widzę powodu, dla którego miałbym ją okłamywać. Wystarczy, że nie wie, że jej syn to życiowa porażka, ciota, która nie umie sobie poradzić i prawdopodobnie w przyszłości również zawali, jest głodującym się wyrzutkiem społecznym, marzącym o młodej śmierci.
- Oh, no tak, pewnie wybierasz się gdzieś ze znajomymi – śmieje się nerwowo. – Nie chcę ci przeszkadzać, więc lepiej…
- Nie! – Reaguję natychmiastowo. – To znaczy... Jestem sam, właśnie idę do sklepu plastycznego. Zużyło mi się parę ołówków i muszę kupić nowy pędzel. – Przecież nie powiem jej, że siedzę sam, w miejscu, o którym nie wie praktycznie nikt i staram się nie rozpłakać.
Nie chcę przerywać rozmowy, mimo że kompletnie nie mam pojęcia, o czym mam opowiadać. Chcę móc słyszeć ją częściej i więcej, niż tylko „ Wróciłam! Oh, kładziesz się już spać? Dobranoc, synku”. Pragnę widywać ją nie tylko wieczorem, kiedy przychodzi zmęczona po pracy, ale też w leniwe popołudnia, rozmawiając o wszystkim i o niczym, albo oglądając filmy. Tak jak robią to inne matki i synowie. Dlaczego my tak nie możemy? Tęsknię za nią…
- Masz pieniądze? Czy przesłać ci na konto?
- Nie musisz, mam tyle ile potrzebuję.
A nawet za dużo. Pieniądze, które zostawia każdego ranka, abym zrobił lub kupił sobie coś na obiad, chowam do książki na półce w jej sypialni. Czasem je wezmę, ale tylko wtedy, gdy naprawdę czegoś potrzebuję.
- Dobrze, a masz koncepcję, co będziesz dzisiaj jadł na obiad?
- Jeszcze nie, ale to nie problem. Raz dwa coś wymyślę.
Gówno prawda. Nie zamierzam dzisiaj jeść.
Milkniemy na dłuższą chwilę. Oboje nie wiemy, co moglibyśmy powiedzieć, o czym porozmawiać. Mam wrażenie, że zaraz się rozłączy, kiedy ona nagle zadaje pytanie, którego najmniej się spodziewałem.
- Wszystko u ciebie w porządku?
To pytanie, niby takie normalne; zwykła, codzienna troska. A jednak sprawiła, że moje serce zabiło szybciej i poczułem w nim delikatne ciepło.
- Dlaczego pytasz?
- Nie brzmisz za dobrze. Thomas, czy coś dzieje?
Christopher Hawkins się dzieje. Nick Brown się dzieje. A największym problemem w tym wszystkim jestem ja.
- Wiem, że między nami nie jest najlepiej, ale uwierz mi, że chciałabym aby było całkiem inaczej, żebyśmy mogli żyć jak normalna rodzina. Ale pamiętaj, że jestem twoją mamą, możesz mi powiedzieć o wszystkim, a ja zawsze postaram się ciebie zrozumieć i pomóc ci w miarę moich możliwości.
- Nic się nie dzieje, mamo. Tylko trochę boli mnie głowa, ale to nic poważnego.
Przepraszam.
- Na pewno?
- Tak.
Przepraszam.
W tle słyszę czyjś głos, a chwilę później mama mówi, że musi wracać do pracy, po czym się rozłącza.
Chowam telefon do plecaka, po czym ukrywam twarz w dłoniach. Czuję słony smak łez spływających mi po policzkach i mam ochotę sobie przywalić. Miałem jej nie okłamywać, a jak zwykle nawaliłem. Może gdybym jej powiedział… Nie. To by nie wypaliło, nic by to nie dało. Uznałaby mnie za dziwaka i wysłała do psychiatryka, albo kompletnie olałaby sprawę. Jednak powiedziała, że postara się zrozumieć i mi pomóc…. Po co miałaby się przejmować? Przecież sobie zasłużyłem, prawda? To przez moją pokraczność. Kurwa. Już nic nie wiem, kompletnie zgłupiałem. Czuję się jak gówno. Jedno wielkie gówno. Nic nie umiem zrobić dobrze. Wszystko niszczę, wszystkich zawodzę. Jestem pokraką, która nic nie potrafi; nawet zadbać o własne życie.
* * *
Zaczyna robić się ciemno, kiedy wchodzę do pustego domu. Nie zapalając światła, ściągam buty i od razu idę do swojego pokoju na piętrze. Jest w nim ciemno jak w grobowcu, ledwo jestem w stanie dostrzec swoje palce u stóp. Pomieszczenie znajduje się na wschodzie, więc przez większość dnia jest tu ponuro; też rzadko kiedy odsłaniam rolety, a ściany - zarówno jak meble - utrzymane są w ciemnych barwach. Nie przeszkadza mi to, wręcz przeciwnie. Czułbym się niekomfortowo gdyby w pokoju było jasno. Dzięki temu mrokowi mogę w pozornym spokoju zaszyć się we własnych myślach, nic mnie nie rozprasza, nic mi nie przeszkadza w planowaniu autodestrukcji. Ten pokój idealnie odzwierciedla moją duszę, jest zobrazowaniem mroku, który we mnie siedzi.
Rzucam plecak pod biurko i ciężko opadam na niepościelone łóżko. W brzuch wbija mi się róg książki, podczas której czytania zasnąłem wczoraj wieczorem. Spoglądam na niedokończony obraz na sztaludze uciapanej farbą – las, który w zamyśle ma odbijać się w tafli jeziora, a całość ma być skąpana w świetle zachodzącego słońca. Jest to moje wspomnienie. Bardzo bolesne, chodź nie powinno, bo byłem wtedy przeszczęśliwy. Jednak teraz, kiedy… gwałtownie chwytam poduszkę i rzucam nią na oślep. Słyszę głuchy huk, a zaraz potem trzask drewnianej ramki upadającej na panele, czemu również towarzyszy dźwięk rozbijanego szkła. Zrywam się jak oparzony i klękam przed zniszczoną oprawą na zdjęcie. Odwracam starą, żółtą ramkę, drobne kawałki szkła sypią się na panele. Trzęsącą się dłonią wyszarpuję stłuczone szkiełko, raniąc się w rękę, wyciągam fotografię, na którą skapuje pojedyncza łza. Po chwili wybucham histerycznym szlochem, moje ciało drży niepohamowanie, nie potrafię złapać głębszego oddechu, a do klatki piersiowej przyciskam zdjęcie. Nie potrafię na nie spojrzeć, gdybym to zrobił równie dobrze mógłbym się powiesić, bo dałoby to taki sam efekt.
- Dlaczego?! - Charczę. Mój głos brzmi, jakbym miał gardło w strzępach. To nie gardło, to serce.
Zaciskam prawą rękę w pięść. Krzyczę z bólu wypuszczając zakrwawione szkło. Na wewnętrznej stronie dłoni mam długie przecięcie, z którego sączy się krew. Przez ciemność ledwo dostrzegam rubinową ciesz, tworzącą czerwoną ścieżkę przez całą długość przedramienia, a następnie skapującą z łokcia na podłogę; pojedyncze krople zbierają się w malutką kałużę. Jak zahipnotyzowany obserwuję to zjawisko. Łzy przestały lecieć i teraz powoli zasychają na mnich policzkach, co nie jest najprzyjemniejszym uczuciem. W głowie mam kompletną pustkę, a jedyne co czuję to pieczenie dłoni w miejscu skaleczenia oraz gładkość papieru fotograficznego pod palcami.
Siedzę tak dłuższą chwilę, nie poruszając się ani o milimetr. Moja prawa ręka drży delikatnie, a strugi krwi na przedramieniu zaczynają zasychać. Podnoszę się powoli z podłogi, moje stawy wydają z siebie nieprzyjemne dźwięki. Odkładam fotografię na biurko, po czym jak zjawa udaję się do łazienki. Moje ciało jest całe obolałe, nogi odmawiają mi posłuszeństwa i ledwo mogę nimi poruszać, głowa pęka mi od nadmiaru płaczu, negatywnych emocji, a także od bolesnego zderzenia ze ścianą szkolnej toalety. Oczy pozostają puste, wyprane z jakichkolwiek emocji. Zapalam światło i mija chwila zanim przyzwyczajam się do jasności ledowych żarówek. Z szafki nad pralką wyjmuję prowizoryczną apteczkę - plastikowe pudełko po brzegi wypełnione lekami przeciwbólowymi, kompresami, bandażami i tym podobnymi rzeczami. Obmywam rękę wodą z kranu, zaczynając od łokcia i ścierając w połowie zaschniętą krew. Kiedy zaczynam przemywać ranę wodą utlenioną, czuję jak drętwieje mi dłoń, która zaczyna się trząść jakbym miał atak padaczki; zagryzam mocno wargę byleby nie krzyczeć z bólu. Jednak to nic w porównaniu z mękami, jakie przynosi mi życie. Z rany wydobywa się mnóstwo piany. Z moich ust wyrywa się cichy krzyk i tylko resztkami sił powstrzymuję się przed wrzaśnięciem na cały dom.
Cierpię. Zasługuję na ten ból.
Powtarzam czynność kilka razy, dopóki ilość piany wydobywającej się z rany nie zmaleje do minimum. Przecięcie zakrywam warstwą jałowych opatrunków, odrętwiałą, trzęsąca się dłoń obwijam bandażem. Nie jest idealnie, ale to jedyne co potrafię. Chowam prowizoryczną apteczkę.
Urywam spory kawałek papieru toaletowego i wracam do swojego pokoju. Po zapaleniu w nim światła dostrzegam ogromny bajzel, a także to, jak bardzo przytłaczające jest to pomieszczenie. Szare ściany są zapełnione plakatami oraz moimi rysunkami i obrazami, których spora większość jest czarno biała, a niektóre z nich przedstawiają makabryczne, cierpiętnicze postacie lub sceny. Meble mam zniszczone i bardzo stare, jedynie biurko można nazwać w miarę nowym, jednak ono również posiada mnóstwo rys, plam i zadrapań. Plamy z farby na panelach, skrzypiąca sztaluga, przetarty fotel biurowy i walające się wszędzie pomięte kartki. Pokój nie jest duży, a przez to wszystko wydaje się być wręcz klaustrofobiczny; panująca w nim atmosfera przytłacza; całość wydaje się być pusta, bezduszna.
Papierem ścieram krew z podłogi - o ile plamy czerwonej farby nie nie przeszkadzają, tak tego nie potrafię znieść, napawa mnie to lekkim obrzydzeniem. Później ostrożnie sprzątam rozbite szkło, a żółtą ramkę kładę na biurku obok zdjęcia. Opuszkami palców wodzę po ręcznie malowanym drewnie, a niechciane wspomnienia napływają do mojej głowy, przez co zaczyna mnie boleć jeszcze bardziej.
Spoglądam na nieskończony obraz i mam ochotę go spalić, ale zamiast tego z półki nad biurkiem wyjmuję pudełko z farbami olejnymi, paletę oraz słoik z pędzlami. Na paletę wyciskam odrobinę farby w kolorach ciemnego cynobru i zółci kadminowej pomarańczowej, mieszam je ze sobą, dodając niewielką ilość oleju lnianego. Otrzymana barwa nie jest odpowiednia, za ciemna - jednak mogłem użyć cybobru jasnego. Chwilę szperam w pudełku z farbami, wyjmuję z niego dwie tubki i przyglądam się im badawczo, jakby miały mi dać odpowiedź na wszystkie nurtujące mnie pytania. Nonsens. Wybieram jeden z odcieni żółci i mieszam go z wcześniej powstałą mieszanką. Teraz jestem usatysfakcjonowany. Barwy, z których korzystałem wczoraj rozcieńczam olejem lnianym. Chwytam jeden z cienkich pędzli, który moczę w farbie. Staję przed płótnem. Zamykam oczy i biorę głęboki wdech. Ponownie przyglądam się niedokończonemu obrazowi, a kiedy jestem w stu procentach pewny, robię pierwsze pociągnięcia na powstającym niebie.
Jestem spokojny i opanowany. Ręka mi nie drży, tylko pewnie kieruje pędzlem po płótnie. Moje myśli nie są już chaosem, namalowałem mur oddzielający mnie od nich. Nawet ból głowy nie jest tak okropny jak wcześniej, choć niestety nie potrafię go całkowicie zignorować. Czuję mieszankę zapachów farby olejnej i oleju lnianego, moja dłoń pokryta jest różnymi odcieniami błękitu i zieleni, oczy widzą tylko i wyłącznie powstający obraz. Uspokaja mnie to i pomaga nie myśleć. Działa za każdym razem. Rysując czy malując odcinam się od wszystkiego co mnie otacza i uciekam do miejsca, w którym nie dosięgnie mnie nic niedobrego.
Kompletne wycieńczenie dopada mnie około jedenastej w nocy. Przyglądam się obrazowi i z satysfakcją stwierdzam, że nie zostało mi dużo do namalowania. Nie śpieszy mi się, mógłbym go dokańczać w nieskończoność, po prostu cieszę się, że zwolni mi się miejsce na sztaludze na kolejne blejtramy*. Odkładam na miejsce pudełko z farbami oraz słoik z pędzlami, paletę kładę na wierzchu, aby nie zrobić kolejnych kolorowych plam na meblu. Z brudnymi pędzlami udaję się do łazienki, aby choć trochę zmyć z nich farbę, jednak tak czy siak włosie stwardnieje i po jakimś czasie będę musiał kupić nowe. Wracam do pokoju aby odłożyć pędzle na miejsce i rozszczelnić okno. Przez nadmiar woni farb olejnych zaczyna kręcić mi się w głowie, przez co trudniej mi zapanować nad pulsującym bólem. Z szafy wyciągam stare spodnie dresowe z dwoma niewielkimi dziurkami przy lewej nogawce oraz spraną koszulkę.
Po szybkim prysznicu rzucam się plackiem na łóżko. Książka ponownie wbiła mi się w brzuch, więc odkładam ją na szafkę nocną. Podłączam telefon do ładowania, sprawdzam czy mam włączony budzik, a gdy jestem pewien, że rano usłyszę tą samą, denerwującą melodię, zakopuję się po uszy w kołdrze i czekam na sen. Ale sen nie przychodzi. W całym domu panuje cisza i bezdenna ciemność. Ból głowy narasta, żołądek związuje mi się w ciasny supeł, przypominając mi, że minął drugi dzień odkąd nie tknąłem jedzenia. Rana na ręce pulsuje i dopiero teraz uświadamiam sobie, że nie odrobiłem zadań domowych, ani nie pouczyłem się na jutrzejsze lekcje, w dodatku jeśli nie chcę otrzymać nagany muszę uczestniczyć jutro w lekcji wf. Bezkarnie wolno mi opuścić osiemnaście godzin lekcyjnych, a kiedy przekroczę ten limit będą mnie czekały nieprzyjemne konsekwencje. Można powiedzieć, że rozplanowałem sobie dni, w których będę zwiewał z wychowania fizycznego.
Przez grobową ciszę przebija się dźwięk otwieranego zamka w drzwiach, a zaraz po nim następuje ciche tupanie butów. Moje serce staje na moment. Mam ochotę zbiec po schodach i ją przytulić. Jednak jedyne co robię, to odwrócenie się w stronę okna i udawanie, że śpię, kiedy zagląda do mojego pokoju i szepcze ciche „Dobranoc”.

_______
*Krosna malarskie, składające się z profilowanych listew, na które naciąga się i przybija płótno.



Komentarze