Rozdział 3

Thomas

Kończę palić papierosa, chowając się w tym samym miejscu co zawszę, kiedy znikąd pojawia się Nick Brown. Dostrzega mnie i staje nagle, jakby w jednej chwili zapuścił głęboko korzenie. Chwilę się waha, po czym kieruje się w moją stronę. Przeklinam go w myślach, trąc filtrem po betonie i wydmuchując ostatni obłok dymu papierosowego.

Chłopak staje przede mną i poprawia ramiączko granatowego plecaka.

- Cześć – mówi.

Spoglądam na niego i widzę, że nie jest do końca pewien, czy podejście do mnie było dobrym pomysłem. Dobrze, niech się waha. A potem niech całkiem sobie odpuści.
Nie mam ochoty się z nim kłócić, czy nawet grać oschłego, wiecznie obrażonego na cały świat chłopca. Czuję się dzisiaj jakbym był przerzuty, wypluty i zdeptany.

Odpowiadam mu cichym “hej”, które brzmi jak chorobliwy jęk łosia.

-Trochę głupio mi o to pytać, ale… sprawdziłbyś moje zadanie z francuskiego? Po wczorajszym
stwierdzam, że nie masz z nim większych problemów, albo nawet wcale, więc pomyślałem, że mógłbyś mi pomóc. W dodatku mam dzisiaj dziwne przeczucie, że weźmie mnie do odpowiedzi, a ja wiem, że na pewno mam w nim błędy. Zawsze popełniam te najbardziej oczywiste i wiesz, nie chcę się ośmieszyć przy całej klasie, a…

- Za dużo mówisz – przerywam ze zniecierpliwieniem zanim zdążę pomyśleć. Karcę się w myślach.

Nick uśmiecha się krzywo i speszony łapie za kark.

- Często to słyszę, przepraszam.

Wzruszam ramionami.

- Daj to zadanie.

Chłopak wyciąga zeszyt z plecaka i mi go podaje. Z własnego piórnika wydobywam ołówek. Czytam jego wypociny. Jest tak jak mówił - popełnia błędy których normalnie się nie robi, bo ich poprawność jest zbyt oczywista. Zdarzają mu się literówki, wyłapałem też dwa błędy gramatyczne. Jego znajomość języka francuskiego nie jest najlepsza. Ma zaległości i jeśli ich nie nadrobi, to marnie skończy. Co innego zaliczanie sprawdzianów i kartkówek, byle by nie mieć zagrożenia, a co innego egzamin końcowy. O ile zdecyduje się zdawać francuski na egzaminie, w co powątpiewam patrząc na te wypociny.
Tak po za tym, to Nick ma bardzo ładne i czytelne pismo. Może litery są odrobinę zbyt okrągłe i przez to jakby dziewczęce, jednak nie potrafię wyobrazić sobie by gryzmolił jak kura pazurem.

-Co ci się stało w rękę? – Pyta, wyrywając mnie z zamyślenia. Dopiero teraz zauważam, że usiadł po mojej prawej stronie.

- Nic – odpowiadam przysuwając ją bliżej siebie.

Nick nie drąży tematu. Rzuca ostatnie spojrzenie na zawiniętą w bandaż dłoń, po czym zaczyna bawić się palcami.

A ja dalej kreślę w jego zeszycie. Właściwie, dlaczego to robię? Wczoraj kazałem mu spierdalać, a dziś sprawdzam jego zadanie domowe. Możliwe, że przez tępy ból głowy, wysysający ból brzucha oraz ogólne wykończenie, nie jestem w stanie utrzymać mojej maski pełnej chamstwa i pogardy. Może jestem już tym wszystkim zbyt zmęczony i chwytam się pierwszego lepszego koła ratunkowego. Może moje wewnętrzne pragnienia, które starałem się tłumić, wykorzystały okazję i wymknęły mi się spod kontroli. Może podświadomie próbuję się z nim jakoś dogadać - jakkolwiek żeby nie być już samotnym. Może, może, może...
… Tak naprawdę to jedyne wytłumaczenie. Kiedy to sobie uświadamiam, drętwieję na całym ciele. Mam ochotę sobie przywalić. Nie mam prawa tak myśleć. Nikt mnie nie potrzebuje. Muszę przestać robić sobie nadzieję.

Dokańczam sprawdzanie jego zadania, po czym bez słowa oddaję mu zeszyt. Chętnie teraz bym stąd zwiał.
Ciało mam ciężkie, jakby było z ołowiu. Już kilka razy doprowadziłem się do takiego stanu i nie kończyło się to najlepiej. Zaczynało się od wymiotowania żółcią – bo nie miałem czego zwrócić – a kończyło na zemdleniu na zimnych, łazienkowych kafelkach. Sam w domu, po obudzeniu czułem się jeszcze gorzej i byłem kompletnie zdezorientowany. Myślałem wtedy, że umrę. Za każdym cholernym razem. Z resztą patrząc na mnie teraz wydaje się, jakbym zdążył zabić się i zmartwychwstać parę razy – moje ciało jest zużyte jak stara ściera.

Gapię się w przestrzeń, na bloki naprzeciwko. Bezpański kundel goni rudego kota, który szybko czmycha na drzewo. Pies szczeka i warczy; dźwięki te odbijają się echem w mojej głowie, przez co czuję się jeszcze bardziej jak stary, podziurawiony worek.

- Dzisiaj też zmierzasz zwiać z wf-u? – Brown przerywa ciszę między nami.

- Nie, dzisiaj nie – odpowiadam smętnie. Jasne, że mam zamiar, kretynie.

Nick chichocze cicho i jest to nawet przyjemny dźwięk.

- Dlaczego dalej tu siedzisz? – Podejmuję się tematu. – Masz co chciałeś, więc nic cię tu nie trzyma.

- A dlaczego miałbym odejść? - Patrzy na mnie wyczekująco.

Wzruszam ramionami.

- Bo nie ma tu nic interesującego, bo w tym czasie mógłbyś rozmawiać z kimś wartym uwagi.

Odwracam wzrok, skupiając go na swoich żółtych trampkach. Może w końcu do niego dotrze, że zadawanie się ze mną nie przyniesie mu żadnych korzyści. Mam nadzieję, że zrozumie ten istotny, niepodważalny fakt i da mi spokój, tym samym robiąc sobie przysługę.

-Nie rozumiem, dlaczego tak o sobie mówisz. – Drgam kiedy słyszę jego głos. – Każdy człowiek jest interesujący na swój własny, unikatowy sposób. To że Christopher uważa cię za śmiecia, nie znaczy, że nim jesteś. Ba! To czyste kłamstwo!

- Dlaczego o nim wspomniałeś? - Marszczę brwi.

- Zauważyłem, że unikasz go jak ognia, a także słyszałem jak mówi o tobie parę nieprzyjemnych, dosyć kreatywnych zdań. Tylko nie mam pojęcia czemu. – Zagryza policzek i podpiera go na dłoni.

Spogląda na mnie swoimi dziwnymi oczami i wpatruje się we mnie, jakbym miał wypisane na twarzy wszystkie odpowiedzi na jego pytania. Mam wrażenie, że wywierca mi dziurę w czole. Kulę się się w sobie, ponieważ znów ogarnia mnie okropne uczucie, bycia ocenianym. Czuję się wtedy brudny, mam nieodpartą chęć zniknięcia.

- Może jest powód? – Mówię, nawet na niego nie patrząc.

W myślach klnę na tego kretyna i błagam, aby przestał na mnie patrzeć. Chcę zwinąć się kłębek i schować w ciemnym, ciasnym kącie, żeby nikt nie mógł mnie znaleźć.

- Na przykład jaki?

Drgam niespokojnie na to pytanie. Mam ochotę zacząć się śmiać histerycznie, niczym wariat, który postradał zmysły, ale nie śmiałem się od tak dawna, że zdążyłem zapomnieć, jak to się robi.

- Spójrz tylko na mnie. – Odwracam twarz w jego stronę i widzę, że kompletnie nic nie rozumie. – Przyjrzyj się temu i powiedz mi co widzisz.

Brzmię pewnie jak pomyleniec, a w moich oczach kryje się szaleństwo. Tak przynajmniej się czuję, gdy staram się opanować drżenie gdzieś w głębi piersi. Walczę ze sobą, aby nie popaść w histerię. Nie chce mi się płakać. Pierwszy raz mam ochotę się śmiać. Mógłbym teraz stanąć na dachu Republic Plaza i śmiać się niczym uciekinier z wariatkowa, żeby każdy mógł dostrzec, jak bardzo bawi mnie głupota Nicka Browna. Ten kretyn nic nie pojmuje. Skro pół szkoły ze mnie szydzi, to musi być coś na rzeczy, prawda? Znikąd się to nie wzięło, z choinki się nie urwało. Musi być jakiś powód i jestem nim ja. Moja szpetna osoba. Jestem niczym. Jestem nikim, zerem, śmieciem, nieudacznikiem, gównem, ciężarem, pedziem, wstydem, porażką, paniką, samotnością, oschłością, zimnem, okropieństwem, bezmyślnością, niszczycielem, wyrzutkiem, pokraką, strachem, nudą, smutkiem, wrzaskiem, piekłem, nienawiścią.

- Nie rozumiem, o co ci chodzi.

- Bo jesteś głupi – mówię, żarliwie patrząc mu w oczy.

Wstaję chwiejnie i zakładam plecak na ramię. Pochwycam zdziwione spojrzenie Nicka, które sprawiło, że się waham. Palcami zaczynam skubać sztywny materiał moich spodni. Kręcę głową niby z politowaniem, jednak w rzeczywistości ma mnie to przywrócić na ziemię. Mimowolnie rzucam chłopakowi nerwowe spojrzenie i odchodzę szybkim krokiem, prawie biegnąc.
Ten jego wzrok… Nie podoba mi się. Spojrzał na mnie tak, jakby w jednej chwili zrozumiał dosłownie wszystko. Nick Brown zachowuje się, jakby potrafił czytać ze mnie jak z otwartej księgi. Jak jedna osoba, która w dodatku pojawia się znienacka i nie ma o niczym pojęcia, potrafi tak namieszać mi w głowie? Gubię się sam w swoich myślach. Chcę unikać go jak ognia, co wydaje się być najrozsądniejszym wyjściem, ale on mi tego nie ułatwia.

Dzwonek oznajmia koniec przerwy. Idę w kierunku sali gimnastycznej, przy której znajdują się szatnie. Mimo, że właśnie doszczętnie spieprzył mi się humor i najchętniej wróciłbym do domu, to nie mogę pozwolić sobie na wagary. Nie tym razem.
Chłopcy z mojej grupy wrzeszczą i biegają po sali gimnastycznej, za co jak zwykle dostaną reprymendę. Nieokrzesane, dzikie małpy. Debile, którzy całe życie jadą na farcie.

Wchodzę do pustej szatni i rzucam plecakiem w kąt pomieszczenia. Wyciągam z niego białą koszulkę i czarne, materiałowe spodnie przed kolano. Przebieram się w ekspresowym tempie, codzienne ubrania chowam do plecaka i zawiązuję sznurówki trampek. Wychodząc mijam się z Nickiem. Spuszczam głowę, ponieważ nie potrafię spojrzeć mu w oczy. On też na mnie nie patrzy. Chyba zrozumiał, że nie warto się ze mną zadawać.
Staję pod ścianą i czekam na przyjście nauczyciela. Wrzaski, głośne odbijanie piłki i pisk butów przypominają mi o bólu głowy, który powiększa się dzięki panującemu zgiełku. Mój brzuch, domagając się jedzenia wydaje z siebie dziwny dźwięk i wiąże się w ciasny supeł. Gdybym miał teraz siedzieć w ławce, to jakoś bym to przeżył, ale jeśli będę musiał teraz biegać, to albo zwymiotuję organami albo zemdleję z przemęczenia i zaniedbania. Źle spałem w nocy, przez co ciążą mi powieki.

Pan Anderson wychodzi z pokoju wuefistów w tym samym momencie, co Nick z szatni. Nauczyciel standardowo idzie okrzyczeć bandę idiotów oraz wygonić ich na korytarz, zaś szatyn opiera się o ścianę na przeciwko mnie. Nie patrzy na mnie tylko gdzieś w przestrzeń.
Nie wiem, dlaczego, ale czuję się dziwnie przybity.

Wuefista prowadzi nas na dwór, co mi się nie podoba, ponieważ oznacza to tylko jedno: bieganie. Momentalnie mam ochotę zwiać, zawrócić do szatni, przeczekać w niej te czterdzieści pięć minut.
Stajemy jeden obok drugiego na wyznaczonej linii, ja naturalnie jestem na szarym końcu, trochę oddalony.

Standardowe sprawdzanie obecności i podpisywanie zwolnień dobiega końca.

- Przebiegniecie truchtem dwa okrążenia, zrobicie rozgrzewkę, a potem poćwiczymy skok w dal – mówi nauczyciel.

Skok w dal nie jest najgorszy, ten wf mógłby być całkiem znośny, gdyby nie okrążenia. Po stu metrach dostaję zadyszki, jakbym miał atak astmy. Biorąc pod uwagę mój stan, to mogę nie być wstanie przebiec tych dwóch okrążeń

Grupa chłopaków kieruje się w stronę bieżni, a ja wlokę się za nimi.

- Thomas, pozwól tu do mnie! – Woła nauczyciel.

Wzdycham ciężko i idę w jego stronę.

- O co chodzi? – Pytam zirytowany.

- Nareszcie pojawiłeś się na lekcji – zaczyna, na co ja przewracam oczami. – Nie strój mi tu min, Colton. Nie podobają mi się twoje ucieczki, tym bardziej, że ocen też nie masz rewelacyjnych. Tylko wf zaburza ci średnią, prawda? Mógłbyś się w końcu przyłożyć, jestem pewien, że dasz radę wyciągnąć chociaż czwórkę – tłumaczy mi jak dziecku z podstawówki. Dlaczego każdy wuefista ma tak wielkiego fioła na punkcie sportu? Czasami wydaje się to chore. Dlaczego nie potrafią zrozumieć, że ktoś jest typem intelektualisty i bardziej niż biegać, woli siedzieć z nosem w książkach?

- Sport nie jest dla mnie…

- Nawet nie chcę tego słuchać. - Przerywa mi, unosząc dłoń na wysokość klatki piersiowej. - Nie jesteś beznadziejny, tylko po prostu ci się nie chce. Skok w wzwyż idzie ci bardzo dobrze, ze skokiem w dal też nie masz problemów, wykorzystaj to żeby przyćmić oceny z biegania. Musisz się tylko trochę postarać.

Wzdycham cierpiętniczo. Anderson każe mi dołączyć do reszty chłopaków i tu zaczyna się moja katorga. Zaczynam biec.

Dzisiaj słońce schowało się za chmurami i nie jest tak przyjemnie jak wczoraj. Moje chude ciało owiewa delikatny wiatr rozczesujący włosy. Chłopcy zaczynają mnie wyprzedzać, ja zaś czuję jak słabnę. Nogi mam jak z waty, oddycha mi się coraz ciężej i czuję dziwny uścisk w płucach, jakby stoczyła się na nie lawina kamieni. Zaczynam się niepokoić, co tylko pogarsza sprawę. Moje serce bije z zawrotną prędkością, sprawiając mi ból. Czuję jak opuszczają mnie siły. W uszach mi piszczy, widok się zamazuje. Boję się.

- Tommy!

Nie mów na mnie „Tommy”, kretynie.

Potykam się o własne nogi.


Nick

Łapię go przed upadkiem. Przeraża mnie lekkość chłopaka. W moich ramionach przypomina kukiełkę, która w każdej chwili może się połamać. Patrząc na niebezpiecznie odstające łokcie, szczupłe, wąskie ramiona, boję się wykonać gwałtowny ruch. Niosąc Thomasa do gabinetu pielęgniarki zachowuję największą ostrożność. Dodatkowe bodźce nie są potrzebne, on już teraz wygląda jakby zaraz miał się rozpaść niczym uschłe kwiaty.
Układam chłopaka na kozetce tak, jak karze mi higienistka.
Przyglądam się Thomasowi. Podziwiam jego drobną twarz, na której odznacza się zmęczenie. Nie umykają mi duże cienie pod oczami i zapadnięte policzki. Dostrzegam popękaną skórę na wysuszonych, wąskich ustach, a także niewielką bliznę na lekko zadartym nosie.
Odgarniam z jego czoła i policzków zbłąkane kosmyki czarnych włosów. Chłopak wygląda jak porcelanowa lalka, przerażająco chuda, z cierpieniem wypisanym na twarzy. Myślę sobie, że chciałbym posiadać moc, dzięki której potrafiłbym wymazać ból z pięknych zielonych oczu które, teraz zamknięte, odpoczywają od szarości tego świata. Potrząsam głową – to niemożliwe, nie jestem superbohaterem.
Zaraz nachodzi mnie myśl „Dlaczego tak bardzo ciągnie mnie do tego chłopaka?". Zanim zdążam pomyśleć nad odpowiedzią, higienista prosi mnie o przyniesienie rzeczy Thomasa. Posłusznie kieruję się do szatni. Na szczęście pamiętam jak wygląda jego plecak – wyróżniająca się z tłumu oliwkowa kostka zapełniona naszywkami.



Thomas


Pierwsze co widzę, to zgaszona lampa na suficie. Później znienacka atakuje mnie ból głowy, odczuwalny, jakby ktoś wbijał mi gwóźdź w czoło. Zakrywam twarz dłońmi, a z moich ust wyrywa się cichy jęk. Czuję się jak gówno. Jak rozjechane gówno.

- Ogarniasz co się dzieje? - słyszę głos Nicka.

Słyszę jego głos i zamieram w bezruchu. Co on tutaj robi? Co stało się po tym jak zemdlałem?

- Ta…

Podnoszę się do siadu. Przeczesuję palcami włosy, rozplątując kilka niewielkich kołtunów. Kiedy zdążyły tak się zniszczyć? Matowe, suche i bardzo łamliwe. Kiedyś takie nie były.

- Jak się czujesz? - Zadaje kolejne pytanie.

- Nieźle – kłamię.

- Serio? Bo wyglądasz jak rozjechane gówno – parska śmiechem.

Przynajmniej jest szczery.
Wzdycham ciężko i rozglądam się po pomieszczeniu. W powietrzu unosi się zapach leków, za którym nie przepadam. W kącie pomieszczenia stoi waga i mam wrażenie, że mnie oskarża, naśmiewa się. Nie korzystałem z tego urządzenia od bardzo dawna, nie chcę znać swojej wagi, wystarczy mi widok moich wystających kości, możliwość dotknięcia i policzenia prawie wszystkich żeber. Każde ubranie wisi na mnie, jak na wieszaku, nawet musiałem dorobić dziurkę w pasku, żeby spodnie nie spadały z moich wąskich, kościstych bioder. Warzenie się – nie potrzebuję tego, skoro doskonale widzę jak wyglądam. Co dadzą mi te dwie cyferki? Nie chcę chudnąć, do wyznaczonej wagi, chcę schudnąć na tyle by stać się niewidzianym, aby zniknąć z tego świata.
Odwracam wzrok od przeklętego urządzenia. Wpatruję się w swoje palce, które skubią materiał białej koszulki. Właśnie, nadal jestem w stroju od wf-u.

Słyszę szuranie krzesła.

- Zbieram się, pielęgniarka zaraz wróci. Twój plecak postawię na krześle.

Nick wychodzi z pomieszczenia i zostaję sam.

Z ust wyrywa się kolejne westchnienie. Jestem zmęczony, potwornie zmęczony. Olać ból głowy, brzucha, mięśni – ciała. Jestem potwornie wykończony psychicznie. Z dnia na dzień mam coraz mniej chęci do wstania z łóżka; niedługo będę zbyt słaby, aby otworzyć powieki i wziąć głębszy oddech. Staję się coraz słabszy. Niedługo utracę wszystkie siły. Stanę się szmacianą lalką, workiem i wtedy już bez problemu będzie można mnie rzucić w kąt. Będę w nim leżał, zbierał kurz i brud i czekał na ostateczny koniec. Chociaż wolałbym, aby od razu mnie spalili.

Drgam lekko, kiedy drzwi gwałtownie się otwierają i do pomieszczenia wchodzi szkolna pielęgniarka. Średniego wieku brunetka mierzy mnie wzrokiem, po czym wzdycha, siada za biurkiem i zaczyna uzupełniać wpis. To nie pierwszy raz kiedy jestem do niej odsyłany. Chyba zdążyła się już przyzwyczaić.

- Co jadłeś na śniadanie? - Pyta nie przerywając pisania.

- Płatki na mleko – kłamię, poprawiając bandaż na mojej prawej dłoni.

Kobieta podnosi głowę i spogląda na mnie.

- Twój organizm dojrzewa i takie liche śniadanko mu nie wystarcza. Musisz przywiązywać większą uwagę do tego co jesz. Jesteś chorobliwie chudy. - Kręci głową wyraźnie zmęczona. - Jak się czujesz? Boli cię głowa, masz mdłości? - Pyta, jakby recytowała jakąś regułkę.

- Jest okej – mówię, aby dała mi spokój.

- Thomas…

Nie dane jest jej skończyć, ponieważ do gabinetu wpada zdyszany chłopak i mówi coś o ogromnym krwotoku z nosa. Higienistka natychmiast wybiega za chłopakiem, wcześniej karząc mi na nią zaczekać. Ani mi się śni. Kiedy tylko przestaję słyszeć ich kroki, szybko schodzę z kozetki. Za szybko, momentalnie zaczyna kręcić mi się w głowie. Podłoga przed moimi oczami niebezpiecznie wiruje, a ja w ostatniej chwili przytrzymuję się mebla. Oddycham głęboko, starając się uspokoić, doprowadzić do stanu, w którym już po pierwszym kroku nie ugną się pode mną kolana. Powoli podchodzę do mojego plecaka i sprawdzam czy w bocznej kieszeni nadal znajduje się mój telefon. Zakładam plecak i wychodzę z gabinetu higienistki. Kieruję się w stronę toalety, w której zmieniam strój od wf- u na zwyczajne ciuchy, a potem wychodzę ze szkoły. Będę miał przechlapane jak nic, ale nie zamierzam ani chwili dłużej zostawać w szkole, a już na pewno nie w gabinecie pielęgniarki. Gdyby wróciła, zaczęłaby zasypywać mnie milionem pytań, a ja nie jestem pewien, czy na wszystkie potrafiłbym sprawnie skłamać. W pewnym momencie zacząłbym się gubić w tym co mówię, aż w końcu cała prawda wyszłaby na jaw. A do tego nie mogę dopuścić za żadne skarby. Byłabym skończony. Zrobiliby wielki szum, próbowali mnie z tego jakoś wyciągnąć, pomóc. A ja nie chcę pomocy. Mnie nie da się naprawić. Skaza, którą sam zacząłem wytwarzać zakorzeniła się głęboko we mnie i nie ma szans na pozbycie się. Umrę a ona razem ze mną i świat będzie ciut weselszym miejscem.

Dochodzę na przystanek autobusowy, tylko po to by dowiedzieć się, że dosłownie dwie minuty temu zwiał mi autobus, a na następny muszę czekać dwadzieścia minut. Nieopłacalna opcja, ponieważ w piętnaście dojdę do domu na piechotę. Robię w tył zwrot i powoli idę w kierunku osiedla, na którym mieszkam.

Moje włosy przeczesuje silniejszy podmuch wiatru. Czuję nieprzyjemne zimno, więc zapinam bluzę. Na głowę zakładam kaptur, a do uszu wkładam słuchawki, włączam losowy utwór Iron Maiden i już po chwili świat dookoła mnie cichnie i jedyne co słyszę to perkusja, gitary i wokal Dickinsona. Wyłączam się ze świata rzeczywistego i skupiam na dźwiękach i tekście.

„Nie chcę być tutaj
Gdzie indziej wolę być
Ale kiedy to osiągnę
Mogę dowiedzieć się, że to nie dla mnie”

Śpiewam w myślach razem z Brucem. Jest dokładnie tak jak mówi utwór. Wiele razy próbowałem coś zmienić, wyrwać się z gąszczu cierpienia, uciec od wyzwisk, pobić i naśmiewania, ale za każdym razem przegrywałem. W końcu postanowiłem się poddać.
Nie raz myślałem nad zmianą szkoły, jednak zawsze gdzieś z tyłu głowy pojawiała się myśl, że i tam nie będę pasował. „Co jeśli w nowe miejsce okaże się być jeszcze gorsze?” Druga szansa może okazać się zgubna i przejdę przez jeszcze większe, gorętsze piekło niż dotychczas. „Co jeśli znajdzie się ktoś gorszy od Christophera Hawkinsa?” Zniszczyłby mnie doszczętnie. Moje dotychczasowe problemy i zmartwienia mogłyby być błahostkami w porównaniu do tego, czego doświadczyłbym w innym miejscu. Moja chęć zniknięcia i autodestrukcji zostałaby wcielona w życie. Popełniłbym samobójstwo skacząc z mostu, pod pociąg, wieszając się – zrobiłbym to metodą zapewniającą mi szybką śmierć.
Właśnie.
Przecież i tak prędzej czy później to zrobię, zabiję się. Każdego dnia myślę o tym choćby przez chwilę, o tym jakby wyglądała moja śmierć. W każdym ze scenariuszy jestem jak lalka z pustymi oczami, bezwiednie zmierzająca ku nicości. Dlaczego zwlekam? Nic mnie tu nie trzyma.
Gdyby tak po powrocie do domu zaszyć się w łazience i zaćpać się na śmierć lekami, albo wziąć coś ostrego i podciąć sobie żyły lub nawet skłonić się do czegoś bardziej brutalnego. Mogę też skręcić w stronę parku, ku mojej ostoi i powiesić się na gałęzi drzewa za pomocą sznurówek – żałosne, ale skuteczne. Zaś jeśli zrobię kilka kroków w prawo, to wpadnę pod samochód i przy odrobinie szczęścia nie będzie mnie można już uratować.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że potrafię planować własną śmierć bez jakichkolwiek emocji odznaczających się na mojej twarzy. Jakbym był wypraną z uczuć szmacianą lalką.

Nagle przebiega obok mnie mały chłopiec i przypadkiem trąca mnie ramieniem. Podnoszę głowę i nagle dostrzegam świat wokół. Ci ludzie nawet nie mają pojęcia o moich makabrycznych myślach. Nie zdają sobie sprawy, że wśród nich może być chłopak, który właśnie rozmyśla o samobójstwie, które niedługo popełni. Właściwie, to po co im to wiedzieć? Będę tylko kolejnym trupem. Kolejną osobą, która „wydziwiała”. Bo tak właśnie postrzegani są ludzie, którzy targnęli się na własne życie, jako osoby które sobie coś ubzdurały, jako tchórze. „Jego problemy wcale nie były takie duże, inni mają gorzej”, tak mówią. Głupota. Co inni mogą wiedzieć o bólu jaki czują samobójcy? Skoro postanowił się zabić, to raczej nie były to „nieduże problemy”, nie dla tego kogoś.

Nisko rosnąca gałąź drzewa zahacza o kaptur i zdejmuje go z mojej głowy. Sznurek wystający z kaptura zaplątał się z kabelkiem od słuchawki, więc ta wypadła mi z ucha. Muszę się zatrzymać, aby odczepić ubranie. Staję na palcach, chwilę zajmuje mi uwolnienie się od nienaturalnie wygiętej gałęzi.

Słyszę ciche miauknięcie i czuję jak sznurówka mojego buta jest rozwiązywana. Spoglądam w dół i widzę małego czarnego kota, który bawi się w połowie rozplątaną kokardką. Kucam, na co zwierze się spina i zaczyna wycofywać w stronę krzaków. Wyciągam dłoń w jego stronę, a kot podskakuje i chowa się między gałązkami. Wśród ciemności dostrzegam jego nieziemskie, uważnie obserwujące mnie oczy – prawe jest niebieskie, zaś lewe złote.

- Nie bój się, nic ci nie zrobię – szepczę.

Nie ruszam się, moja ręka nadal jest wyciągnięta w jego stronę, czekam aż do mnie podejdzie. I robi to, bardzo powoli, jest czujny i przygotowany do ucieczki. Przystaje i spogląda na mnie sowimi zaczarowanymi ślepiami – mam ochotę je narysować. Obwąchuje koniuszki moich palców, by za chwilę ocierać się o moją dłoń. Kot jest malutki, kiedy go podnoszę mieści się w obu moich dłoniach. Nie wyrywa się, gdy unoszę go na wysokość swojej twarzy. Oboje uważnie się obserwujemy, moje zielone oczy przeciw jego niebiesko-żółtym. Kot kilka razy porusza czarnym jak węgielek noskiem

Postanawiam zabrać kota do domu i to nie tylko na jedną noc, czy kilka dni. Takie drobne zwierzę może sobie nie poradzić. W jego oczach czai się strach, w moich również. Oboje jesteśmy zagubieni, on potrzebuje ciepła, dachu nad głową i jedzenia, a ja kogoś do kogo będę mógł się odezwać, nawet jeśli jest to kot. I ja i on na tym skorzystamy.

Wchodzę do niewielkiego supermarketu, aby kupić kocią karmę. Nie jestem specjalistą, praktycznie nie mam pojęcia o opiece nad jakimkolwiek zwierzęciem. Mój tata był alergikiem, przez co mogliśmy posiadać jedynie rybki, ale co to za frajda, żadna, a przynajmniej nie dla mnie. Na wspomnienie dzieciństwa czuję ukłucie w sercu, ale szybko to ignoruję. Wybieram paczkę z karmą, która wydaje mi się być odpowiednia i idę do kasy aby za nią zapłacić.

Po wyjściu chowam kota pod bluzę, którą odrobinę rozpinam, tak aby wystawał z niej czarny, ciekawski łepek. Jedną ręka podtrzymuję niewielkie ciałko, a drugą chowam do kieszeni. Ludzie różnie na to reagują. Jedni patrzą zdziwieni, inni marszczą brwi, starsze małżeństwo popatrzyło na mnie czule, a grupka dziewczyn zachichotała cicho. To tylko chłopak, który znalazł kota – nic wielkiego. Co prawda kot był „inny”. Zaskoczył mnie swoim spokojem. Inne dachowce, które mieszkają na ulicy nie dają się do siebie zbliżyć, a kiedy próbuje się je pogłaskać to syczą i drapią. Ten tutaj sam do mnie podszedł, a teraz grzecznie siedzi mi na ręce, jedynie kręcąc łebkiem na wszystkie strony, obserwując świat z nowej, nieznanej mu perspektywy.

W domu jak zwykle nie ma nikogo. To mieszkanie jest ohydnie uporządkowane, przez co wydaje się być zimne, nie da się w nim wyczuć rodzinnej atmosfery. Każda rzecz ma swoje przypisane miejsce, pilot ułożony równolegle do dekodera, poduszki jak i sofa nie maja zagnieceń, żaden z czterech rogów dywanu nie jest podwinięty, w kuchni wszystkie naczynia są poukładane w szafkach, w zlewie nie ma choćby kubka po herbacie. Jest tu tak ponuro, że mam ochotę zwymiotować. Dużo bardziej wolałbym, aby w zlewie piętrzyły się nieumyte naczynia, poduszki były całe po miętolone, a pilot od telewizora zagubiony gdzieś w odmętach sofy. Chciałbym, aby ten dom ożył, żeby wyglądał jakby ktoś w nim mieszkał.

Kot przypomina mi o swojej obecności miaucząc i przebierając łapkami - chyba już mu się znudziło bycie grzecznym i spokojnym. Stawiam go na blacie w kuchni, a ten od razu zaczyna obwąchiwać ekspres do kawy i słoiczki z przyprawami. Z szafki nad zlewem wyciągam mały talerzyk i nakładam na niego mokra karmę, którą kupiłem. Do filiżanki nalewam wody mineralnej i kładę ją obok talerza. Czarnuch zwodzony zapachem zbliża się do jedzenia i już po chwili zaczyna pochłaniać je w zawrotnym tempie. To przypomina mi, że ja również powinienem zjeść chodź odrobinę.

Niechętnie przeżuwam kolejne łyżki płatków z mlekiem i obserwuję jak kot zwiedza mieszkanie, wszystko obwąchując i ocierając się o meble. Porcja, którą sobie przygotowałem jest niewielka, ale i tak mam trudności z przełykaniem tej odrobiny. Mój żołądek ściska się w ciasny supeł i mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Nienawidzę tego, wmuszania w siebie posiłków, jedzenia na siłę byleby cokolwiek mieć w żołądku. Kiedy patrzę na złożone potrawy czuję jak żółć podchodzi mi do gardła. Nie mogę znieść zapachu mieszających się przypraw i przygotowywanego jedzenia, ponieważ zaraz nachodzą mnie mdłości. Jedyne co jestem w stanie przełknąć to płatki na mleko, chleb z serem i coś pokroju sucharów, czy krakersów. Mój żołądek jest tak wyniszczony, że gdybym zjadł coś bardziej złożonego, natychmiast bym to zwrócił i to nie z własnej woli.

Wzdycham i zabieram się za zmywanie naczyń.

Kiedy kończę wchodzę do salonu w celu poszukania kota, jednak ten sam do mnie przybiega i zaczyna ocierać się o moją nogę, mrucząc cicho. Biorę go na ręce i udaję się do mojego pokoju. Jak zawsze wita mnie ciemność, duchota i bajzel. Zapalam lampkę na łóżkiem, po czym opadam na pogniecioną pościel. Kładę kota na swojej piersi. Czarnuch rozciąga się na mnie i mruczy, kiedy drapię go za uchem.

- Zostaniesz ze mną… - waham się przez chwilę. - Ramsay?

Kot w odpowiedzi zwija się w kłębek w zgięciu w mojej szyi.




Komentarze