Rozdział 5

Thomas


Za pięć pierwsza zjawiam się pod drzwiami domu rodziny Brown.

Co ja tutaj w ogóle robię? Powinienem się nie zgodzić i przekonać nauczycielkę, abym sam opracował temat. Dlaczego ja na to przystałem?
Waham się, czy nie zawrócić, wymyślając jakąś denną wymówkę, albo nic mu nie mówiąc. W końcu biorę głęboki wdech - czuję ból w żebrach – i pukam trzy razy. Słyszę odgłosy krzątaniny, a chwilę później drzwi otwiera mi Nick. Ma na sobie ciemno zieloną koszulkę z niebieskimi plamkami.

- Cześć – uśmiecha się

- Hej – odpowiadam mniej entuzjastycznie.

Wchodzę do środka i ściągam buty. Wychodzimy z wiatrołapu i od razu stajemy w salonie urządzonym w jasnych kolorach, po lewej stronie znajduje się równie jasna kuchnia. Zaraz po przekroczeniu progu wyczuwam ciepłą rodzinną atmosferę, wszędzie walają się ozdobne poduszki, zabawki i puste szklanki, a koc pół leży pół zwisa z pogniecionej sofy. To jest coś zupełnie mi obcego.
Nagle słyszymy szczeknięcie, a sekundę później odgłos psich łap na panelach. Przez drzwi ogrodowe wbiega spory, kudłaty labrador i z wywieszonym językiem biegnie w naszą stronę. Spinam się i cofam o krok, ponieważ mam wrażenie, że zwierzę chce na mnie skoczyć, a ja runąłbym na ziemię przygnieciony jego ciężarem. Na szczęście Nick staje prze de mną i w momencie, w którym pies skacze, łapie go za przednie łapy. Labrador drepcze w miejscu, zamiatając podłogę ogonem. Jego pysk wyraża istną radość.

- Ile razy trzeba ci powtarzać, żebyś nie skakał na ludzi, grubasie? – karci go Nick, a pies nic sobie z tego nie robi i zaczyna wesoło piszczeć.

Szatyn puszcza długowłosego jasnego labradora, a ten podchodzi do mnie. Krąży wokół mnie, obwąchując moje nogi; trąca moją dłoń mokrym nosem, na co się wzdrygam. Czego on ode mnie chce? Pies łasi się i skomli, a jego oczy świecą.

- Nie da ci spokoju dopóki go nie pogłaszczesz – informuje mnie Nick. Uśmiecha się szeroko.

Spoglądam niepewnie na psa. Schylam się i zaczynam głaskać go po głowie. Jego sierść jest miękka i przyjemna w dotyku, a krótkie kosmyki ślizgają się pomiędzy moimi palcami. O ile to możliwe zwierzę zaczyna jeszcze szybciej machać ogonem. Kiedy zabieram rękę z jego głowy, z głośnym hukiem upada na podłogę i przewraca się na plecy. Tarza się po panelach, wygina ciało we wszystkie strony i maślanymi oczami patrzy prosto na mnie.

- Nie daj się wykorzystać – mówi szatyn, tarmosząc psa za pysk. – Lepiej chodź, bo ten debil nie da ci żyć.

Pies skomli cicho, jakby obrażony.
Razem z Nickiem idziemy w kierunku dużego stołu, oddzielającego kuchnię od salonu. Siedzą przy nim dwie dziewczynki. Obie są blondynkami i mają włosy związane w kitkę na czubku głowy. Mają takie same pyzate buzie i śmiejące się oczy. Wyglądają jak dwie krople wody.
Są całe ubabrane kolorowymi farbkami, a ciemny blat stołu nie jest w lepszym stanie. Staję obok nich i patrzę na powstające malunki, są zdeformowane i przepełnione wszystkimi możliwymi barwami, ale przez to urocze. Sprawiają wrażenie śmiejących się.

- Dzień bobry – mówią w tym samym czasie.

- Cz-cześć – jąkam się.

Wszystko tutaj jest takie... Inne, obce. Nie wiem jak mam się zachować. Każdy tutaj się uśmiecha, dom jest żywy i przytulny, czyli kompletne przeciwieństwo mojego i mamy mieszkania. Czuję się jak gówno wśród kolorowych kwiatów.

- Po prawej siedzi Alice, zaś po lewej Lucy. Rodzice pojechali na krótkie zakupy, ale chyba zaginęli w akcji, więc chwilę musimy z nimi posiedzieć. Mają sześć lat i wykonują milion ruchów na minutę, także lepiej nie spuszczać ich z oka – tłumaczy Nick przepraszającym głosem.

- Nie ma sprawy - odpowiadam i odkładam plecak na jedno z krzeseł.

- Chcesz coś do picia, albo do jedzenia? – pyta, wchodząc do kuchni.

- Może być herbata - odpowiadam niepewnie.

Nick podchodzi do jednej z kuchennych szafek i ją otwiera.

- Która? – Pyta ze śmiechem.

Oniemiały wpatruję się w półki zapełnione po brzegi nielicznymi ilościami i rodzajami herbat oraz kaw.

-Znajdzie się zwykła, czarna? – Pytam niepewnie.

- Jasne. – Znowu się uśmiecha i zaczyna szperać w szafce. Dlaczego on ciągle się uśmiecha?

Siadam przy stole i patrzę, jak bliźniaczki zmagają się z farbą. Jest to rozczulający widok, a mimo to moja twarz nie wyraża żadnych emocji. Przeklinam się za tą pustkę w moim spojrzeniu. Dlaczego nie mogę być normalny?
Mimowolnie sięgam po czystą kartkę i ołówek. Szkicuję psa, który opiera się łapami o blat kuchenny i obserwuje poczynania swojego właściciela. Wyuczonymi ruchami rysuję okręgi, prostokąty i kwadraty, aby z czasem uformować z nich sylwetkę. Labrador prawie strąca pyskiem kubek, za co zostaje skarcony, a jego łapy zrzucone z blatu - tym samym tracę mojego modela. Wzdycham niezadowolony i odkładam ołówek.
Przede mną pojawia się kubek z parującą herbatą, a zaraz obok szklana cukiernica. Sięgam po przedmiot i słodzę napój. Skupiam swój wzrok na herbacie, starając się ignorować wszystko wokół. Chcę jak najszybciej zacząć ten projekt i jeszcze szybciej go skończyć. Mógłbym w tym czasie poprawiać detale obrazu, zrobić kolejny szkic, albo zacząć pisać esej o sztuce egejskiej, który muszę oddać w środę.

- Skończyłam! - Krzyczy jedna z dziewczynek, unosząc kolorowe od farby ręce. Nie pamiętam jej imienia.

Unoszę lekko głowę.

Nick podchodzi do siostry, zza jej ramienia przygląda się malunkowi. Marszczy brwi w skupieniu, a na jego usta wypływa krzywy uśmiech.

- Lucy, co to jest? - Pyta niepewny, na co właściwie patrzy.

- Samolot – odpowiada wesoło dziewczynka.

- Niech będzie samolot. - Nick uśmiecha się ciepło i odsuwa krzesło dziewczynki od stołu. - A teraz zmykaj umyć ręce, bo są całe kolorowe od farby.

Lucy grzecznie schodzi z krzesła, po czym podchodzi do zlewu w kuchni i stojąc na palcach nieporadnie myje ręce.

- A ty co namalowałaś? - Chłopak kuca obok drugiej siostry.

Dziewczynka zakrywa rączkami swoje małe dzieło z naburmuszoną miną.

- Nie wyszło mi – fuka.

- Oj, na pewno nie jest tak źle jak myślisz. Pokażesz mi? - Brown próbuje ją przekonać sowim opiekuńczym spojrzeniem i ciepłym uśmiechem.

Alice spogląda niepewnie na starszego brata, a po chwili odsuwa rączki od kartki.

- Jest cudowny – mówi Nick.

- Naprawdę? - dopytuje dziewczynka.

- Naprawdę – zapewnia ją starszy brat. Uśmiecha się do niej czule i to aż boli. Do mnie nikt dawno tak się nie uśmiechał. - A teraz ty też idź umyć ręce i buzię, bo jakimś magicznym sposobem masz farbę na czole.

Dziewczynka z uśmiechem dołącza do swojej siostry, która nadal porządnie szoruje rączki. Zaś Nick zbiera się za sprzątanie całego bałaganu. Trochę mi głupio tak siedzieć i nic nie robić, popijać herbatę i patrzeć jak on krząta się w tę i z powrotem.

- Pomóc ci? - pytam. Naprawdę chciałbym już zacząć ten projekt. Skoro wiedział, że musi zająć się siostrami, to mógł mi napisać, a bym przyszedł trochę później. Nie chcę niańczyć jego rodzeństwa, tym bardziej, że nie przepadam za dziećmi. Miałem tu tylko przyjść odwalić brudną robotę i wyjść.

- Nie, nie trzeba – odpowiada, wciąż sprzątając. Wzdycham tylko i biorę łyk herbaty.

- Możemy ciastka? - Pyta jedna z dziewczynek, kiedy obie z powrotem usiadła przy stole.

- Nie – zaprzecza stanowczo Nick, wycierając szklanki.

- Czemu? - Bliźniaczki są zawiedzione.

- Bo zaraz wrócą rodzice i mama zrobi obiad, a wy nie zjecie go, bo napchacie się słodyczami, ja zaś dostanę po uszach za to, że ja wam dałem.

- Powiesz, że to Matthew – odzywa się Alice.

- W nic mnie nie wrobicie – przemawia zachrypły głos.

Do kuchni wchodzi mniej więcej mojego wzrostu nastolatek o gęstej czuprynie. Kiedy staje obok Nicka dostrzegam między nimi spore podobieństwo. Oboje mają taki sam kolor włosów – ciemnobrązowe z naturalnym jaśniejszym pasemkiem, lekko podkręcone na końcach. Ich oczy błyszczą się podobnie, jednak tęczówki niższego są jasnoniebieskie. Bracia posiadają identyczne lekko odstające uszy i mocno zarysowaną linię szczęki. Mimo to Matthew ma chłopięca twarz i wygląda na piętnaście lat.

Spostrzegam, że Nick Brown ma całkiem sporą rodzinę: trójka młodszego rodzeństwa, rodzice i on to razem sześć osób, plus pies. Jest też opcja, że zaraz ze schodów zbiegnie kolejny członek rodziny, a jeszcze jeden jest dorosły i ma własne życie – nie zdziwiłbym się.

Prawdopodobnie to stąd chłopak ma, jak to określił, „Syndrom matki Teresy”. Ma liczną rodzinę. Młodsze siostry mają pełno energii i trzeba poświęcić i sporo uwagi. Zapewne są głównym źródłem śmiechu, hałasu i niezdarnych „Ups” w tym domu. Nie mam pojęcia jakim typem osoby jest Matthew, ale o niego pewnie martwi się tak samo, jak o bliźniaczki. I pies, on też wymaga opieki. Jak tak teraz na to patrzę, to trochę go podziwiam. Ja nie potrafiłbym sam wszystkiego ogarnąć tak sprawnie, jak on to robi. Gdyby powierzono mi opiekę nad dzieckiem, wolę nie wiedzieć, co by z tego wynikło. Jestem niezdarny i często zdarza mi się odpływać myślami. Mam Ramseya, to i tak szczyt moich możliwości, mimo że to tylko spokojny kot.

Bliźniaczki zdążyły zmyć się do salonu i teraz ich uwaga jest całkowicie skupiona na drewnianych klockach.

Matthew nalewa sobie sok do szklanki i wypija go w kilku łykach.

- Cześć – mówi, gdy mnie zauważa. - Jestem Matthew.

Podchodzi do mnie i wyciąga dłoń. Ściskam ją.
- Thomas – odpowiadam. Matt powoli kiwa głową.

- Kiedy wracają rodzice? - Zadaje bratu pytanie.

- Za dziesięć, dwadzieścia minut? Nie wiem – wzrusza ramionami. - Chyba zgubili się w tym sklepie, a co?

- Tata, miał mnie podwieźć – spogląda na mnie. - Wiesz gdzie.

Ciekawi mnie, o co chodzi, ale nie dociekam. To nie moja sprawa

Podpieram czoło na dłoni i wzdycham cicho. Powoli zaczyna boleć mnie głowa, ale można powiedzieć, że się przyzwyczaiłem i nauczyłem to ignorować. Codziennie dręczą mnie różne bóle; stawów, głowy, brzucha, istnienia. Przestałem zażywać jakiekolwiek leki, ponieważ i tak mi nie pomagały. Zostało mi czekać aż przejdzie, albo jakoś nauczyć się funkcjonować z tym nieudogodnieniem.

Słychać szczęk zamka, a po chwili w progu pojawiają się państwo Brown obładowani reklamówkami.

- Zrobiliście napad na supermarket, czy jak? - Pyta kąśliwie Matt, widząc ogrom przedmiotów poupychanych w plastikowe siatki.

- Synku, nie marudź, bo połowę z tego zjesz sam, tylko rusz swoje cztery litery i nam pomóż. - Mama chłopaków odkłada ciężkie reklamówki na blat kuchenny; z jednej wysypało się kilka jabłek. Dźwięk owocu upadającego na podłogę przyciąga psa, zanim jednak udaje mu się ukraść jabłko, młodszy z braci zabiera mu je prosto sprzed nosa – dosłownie.

- Spadaj Duch – karci zwierzę Matt.

Duch? Ciekawe imię dla psa.

Labrador nic sobie z tego nie robi i próbuje dosięgnąć reklamówek leżących na blacie. Zirytowany chłopak przewraca oczami i chwyta za zaplątaną w sierść czerwoną obrożę. Lekko za nią pociągając wyprowadza psa do ogrodu i zamyka szklane drzwi. Duch siada przed szybami i skomli cicho, a gdy zauważa, że nikt nie ma zamiaru go wpuścić odwraca się i idzie w głąb ogrodu.

Odwracam głowę w momencie, w którym pani Brown mi się przedstawia.

- Rose, mama Nicka. A to mój mąż David – wskazuje na wyższego od niej mężczyznę, rozpakowującego zakupy.

- J-jestem Thomas.

Chyba jeszcze nigdy nie czułem się tak nie zręcznie. Przytłacza mnie ta rodzinna, miła atmosfera i sprawia, że mam ochotę zakopać się trzy metry pod ziemią. Nie mam pojęcia co robić, jak się zachować. Każdy tutaj się uśmiecha i tryska energią, kiedy ja mam wrażenie, że roztaczam wokół siebie przygnębiającą, mroczną aurę.

Rodzice Nicka, mówią, że nie potrzebują już jego pomocy, więc udajemy się na piętro do jego pokoju. Ściany są w odcieniu jasnego błękitu z domieszką szarości – zapełnione są plakatami i zdjęciami. Meble są czarno białe. Przy sporym łóżku stoją dwie gitary – basowa i akustyczna , oraz piecyk*. Przy biurku dostrzegam karton z winylami w starych, lekko zniszczonych opakowaniach. Pewnie kupione na wyprzedażach. Pokój jest jasny i przestronny, a klimatu dodaje pochyły sufit i dosyć duże okno dachowe umieszczone idealnie nad łóżkiem.
Podoba mi się, nawet bardzo.

- Rozgość się – mówi Nick.

Włącza laptopa, który leży na szafce nocnej. Idzie do biurka, a z niego wyciąga podręcznik z zeszytem. Rzuca przedmioty na łóżko, po czym siada obok.

Również siadam na łóżku, ale zachowując dystans, a plecak kładę na podłodze.

- Robimy prezentację, notatki, czy masz jeszcze jakiś inny pomysł? - Pyta spoglądając na mnie.

- Możemy napisać notatki w Wordzie, a potem je wydrukować i kolorem zaznaczyć, to co ważniejsze – proponuję.

- Mi pasuje.

Z torby wyciągam podręcznik i zeszyt, w którym robię własne notatki. Nick robi to samo i od razu widzę zasadniczą różnicę. Jego podręcznik nie jest cały porysowany i pomięty, a notatki tak przejrzyste, że to aż przytłaczające. Jego staranne, okrągłe pismo w połączeniu z czytelnym rozmieszczeniem tekstu i akcentami zieleni na tym co ważniejsze, tworzą perfekcję. Moje jednokolorowe bazgroły, jedne na drugim są przy tym szpetne i żałosne.

- I to ja tu robię za artystę? - wskazuję na jego notatki, zanim zdążę pomyśleć.

Nick pochyla się i zagląda w moje notatki.

- Nazwijmy to abstrakcją.

- Abstrakcja zawiera wiele barw i kształtów, nie przedstawia niczego konkretnego. Widzisz tutaj inne kolory poza białym i niebieskim? - Podsuwam mu zeszyt pod sam nos.

- Dwa kolory to już jest coś, a twoje bazgroły nie przedstawiają żadnego konkretu. - Robi dziwną minę. - Okazuję się nie być, aż tak artystyczną amebą, za jaką mnie miałeś. - Uśmiecha się głupio. Unosi ręce w geście, który zazwyczaj używa się, gdy chce się komuś przekazać „I co ja ci na to poradzę?”.

- Tak czy siak jesteś kretynem – odgryzam się. Powtarzam jego gest.

- Nie prawda! - Obrusza się.

Zaczynam się zastanawiać, czy nie przesadziłem, ale wtem Nick zaczyna chichotać.

- Z czego się śmiejesz? - pytam nie rozumiejąc.

- Z siebie – odpowiada krótko.

Patrzę na niego z jedną uniesioną brwią. Mierzę go wzrokiem, nie wiedząc jak mam odebrać to, co powiedział.

- Dziwny jesteś – komentuję.

Nick jedynie się uśmiecha, po czym zabieramy się do roboty.

Pochłania nas nauka.
Nick ma laptopa na kolanach i opiera się plecami o ścianę, a ja siedzę kawałek od niego z podkulonymi nogami. Szatyn szuka informacji w internecie, a ja przeglądam podręcznik. Co jakiś czas wymieniamy się tym, co znaleźliśmy i co warto byłoby zapisać. Czasem odzywamy się w tym samym momencie, nawet dwa razy powiedzieliśmy to samo. Współpraca z nim jest szybka i całkiem przyjemna, ponieważ całkowicie skupia się na zadaniu i nie zagaduje mnie niepotrzebnie.

Po pół godzinie przychodzi jego mama z kubkami herbaty i ciastem. Biorę herbatę, a na ciasto nawet nie spoglądam, za to Nick w mgnieniu oka pochłania dwa kawałki. Ja zwymiotowałbym po jednym, jak nie po kilku kęsach.

- … Zmiana w nukleotydach, purynę zastępuje… Że jak? - Nick mamrocze pod nosem. Ma zmarszczone brwi i intensywnie wpatruje się w tekst.

- Chodzi o to, że purynę, czy pirymidynę zastępuje inna. - Nick patrzy na mnie niezrozumiałym wzrokiem. - W sensie… Rozrysuję ci to – wzdycham. Kretyn.

Otwieram zeszyt na ostatniej stronie, tam gdzie znajduje się najwięcej moich bazgrołów i przybliżam się do chłopaka. Tłumaczę mu wszystko po kolei dopisując kolejne części, staram się to zrobić tak, aby jak najwięcej do niego dotarło.

- Teraz to ma sens! Nie kłamali mówiąc, że jesteś mądry – uśmiecha się do mnie ciepło.

- Serio tak mówią? - Lekko zawstydzony i mocno zdziwiony zakładam zbłąkane kosmyki włosów za ucho.

- Może nie do końca, raczej używają słów „Pierdolona encyklopedia”. Osobiście uważam, że musiałeś włożyć sporo wysiłku, żeby posiadać tak rozległą wiedzę, za co cię podziwiam.

Spuszczam głowę, by włosy opadły mi na twarz. To pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna, kiedy komplementuje mnie ktoś poza kadrą nauczycielską, ktoś kto jest w moim wieku. Jest mi… Dziwnie. Na policzkach czuję nieznane mi gorąco, serce wali mi młotem, a w środku zrobiło się jakby ciepło.
Podciągam kolana pod samą brodę i obejmuję je ramionami, staram się zwinąć w jak najmniejszy kłębek. Czuję się żałośnie i dziwnie, jakby moja równowaga właśnie została zachwiana. Nie wiem, co robić, o czym myśleć. Nick jest przerażająco szczery i bezpośredni, zbyt miły i nadopiekuńczy. To charakter, którego nigdy wcześniej nie spotkałem na swojej drodze. Nie mam pojęcia, czy powinienem się go bać, czy próbować poznać.

„I tak jesteś brudną kurwą” odzywa się głos w mojej głowie. Mój głos. Sam sobie muszę przypominać czym jestem, kiedy się zagalopuję.

- Coś się stało? - Słyszę jego zmartwiony głos.

- Nie – mruczę pod nosem.

- Możesz mi powiedzieć...

- Czy możemy dokończyć to zadanie? - Podnoszę głowę i patrzę na niego stanowczo.

Nick wzdycha cicho, ale nie komentuje. Zabieramy się do dalszej pracy, ale atmosfera nie jest już taka jak wcześniej – pogorszyła się. A to wszystko moja wina.

* * *

- Koniec. Nareszcie.

Nick przeciąga się, a jego stawy wydają nieprzyjemny dźwięk; opada na łóżko i przymyka oczy. Leży na boku opierając głowę na zgiętym ramieniu, jego twarz jest oświetlana przez nikłe promienie słońca, które cudem przedarły się przez chmury. Jego szczęka wydaje się być jeszcze bardziej kwadratowa, z jaśniejsze kosmyki zdają się lekko błyszczeć. Dopiero teraz zauważam, że ma garbaty nos i mam nieodpartą chęć go narysować.
Nick otwiera oczy, przyłapując mnie na przyglądaniu mu się.

- Boli cię? - Pyta nagle.

- Co?

- Policzek. Chcę usłyszeć prawdę, a nie zbywającą odpowiedź.

Prowadzimy walkę na spojrzenia, żaden z nas nie chce odpuścić. Moje zielone, puste oczy przeciwko jego brązowym, z bursztynowymi plamkami. Hipnotyzują mnie, a kiedy dłużej się w nie wpatruję mam wrażenie, że tonę oceanie brązu.
Przełykam głośno ślinę i odwracam wzrok.

- Bywało lepiej – mówię w końcu. Brzmię niepewnie, a mój głos jest tak cichy, że mam wątpliwości czy mnie usłyszał.

Słyszę skrzypnięcie materaca i szelest pościeli. Chwilę później czuję czyjąś obecność. Moje ciało się spina i zaciskam pięści na pościeli. Jego palce odgarniają mi włosy z twarzy i zakładają je za ucho. Opuszkami delikatnie dotyka fioletowo – żółtego sińca na moim policzku. Krzywię się lekko z ukłucia bólu, a on natychmiast odsuwa dłoń. Coś kuje mnie lekko w serce, kiedy ciepło jego ciała znika z mojej twarzy. Ten drobny, obcy gest był nawet przyjemny.

- No co? - pytam, kiedy zauważam, że się we mnie wpatruje.

- Jojo – odpowiada głupio. - Chodź na dół, jestem głodny.

Szatyn wstaje z łóżka i ciągnąc mnie za rękaw szarego swetra, prowadzi piętro niżej do kuchni.
Jego mama krząta się przy kuchence gazowej, nucąc piosenkę, która właśnie leci w radiu. Jest ubrana w fartuch z wzorem truskawki, a długie blond włosy związała w niechlujnego koka. Pan Brown stoi przy blacie kuchennym i na drewnianej desce kroi warzywa, również nucąc do Use Somebody**. Na ten widok łzy zbierają mi się pod powiekami. Od pięciu lat nie zastaję w domu takiej scenerii. Moja mama pracuje od rana do nocy, od poniedziałku do niedzieli. Tak, do niedzieli. Mama jest architektem, którego talent jeszcze nie został zauważony, w wyniku czego haruje jak wół, bez chwili wytchnienia. Jak nie siedzi w biurze, to na budowie, a jej sypialnia jest po brzegi zawalona dokumentami i projektami. Tata… i tu nie wytrzymuję. Po policzku spływa samotna łza, którą szybko ocieram rękawem. Minęły cztery lata, a ja nadal nie mogę się z tym pogodzić.

Nick każe usiąść mi przy stole, na szczęście nie zauważył tej chwili słabości. Zaczyna szperać po szafkach w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.

- Też coś chcesz? - pyta. W odpowiedzi kręcę przecząco głową.

Od ulatniającego się w powietrzu zapachu gotującej się potrawy i mieszaniny przypraw ból głowy narasta i zaczynam czuć mdłości.

Szatyn siada na krześle naprzeciwko mnie i stawia miskę z płatkami z mlekiem na stole.

- A tylko mi nie zjedz obiadu – karci go tata, który teraz stoi przy lodówce. Zaalarmowana pani Brown, również spogląda w naszym kierunku.

- Nick, no błagam cię! - mówi lekko zdenerwowana. - I jeszcze nic nie zaproponowałeś koledze?

- Ja sam nie chciałem – mówię cicho.

Mama Nicka wzdycha i kręci głową z niedowierzaniem. Nic już nie mówi, tylko z powrotem obraca się przodem do kuchenki gazowej.

- Będę się zbierał – mówię do chłopaka. - Tylko pójdę po swoją torbę.

- Przyniosę ci ją.

Nawet nie daje mi czasu na zaprzeczenie, ponieważ momentalnie zrywa się z krzesła i idzie na górę. Wzdycham ciężko opierając czoło na dłoniach. Czuję się jak brudna szmata i w dodatku chce mi się rzygać; nie tylko od mieszających się zapachów jedzenia, ale także przez moją osobę.

- Nie zostaniesz na obiedzie? - Pyta mnie pani Brown, wydaje się być zawiedziona.

- Nie, zjem w domu – kłamię.

- Szkoda. David, podwieziesz Thomasa do domu? I tak musisz pojechać po Matta.

- Nie ma problemu. - Odkłada nóż i wyciera ręce w kraciastą ścierkę.

- Nie musi pan, pojadę autobusem, poza tym muszę wpaść jeszcze do sklepu. - Próbuję być wiarygodny, jak tylko się da.

Nick wraca z moim plecakiem i mi go podaje. Zakładam go na ramię.

Pan Brown wydaje się być nieprzekonany, ale nie spiera się ze mną.
Żegnam się z Nickiem i jego rodzicami, po czym wychodzę.

Idę chodnikiem pełnym ludzi. Delikatny wiatr rozwiewa moje włosy i muska policzki. Na niebie kłębią się chmury, nad głowami ludzi przelatują świergoczące ptaki.

Mam puste spojrzenie, twarz bez wyrazu, usta zaciśnięte w wąską linię, a w głowie miliony obrażających mnie myśli.


_______
*Wzmacniacz gitarowy.


** Utwór zespołu Kings of Lon.

Komentarze