Rozdział 8

Thomas


Budzę się i czuję na twarzy coś włochatego. Wzdycham, a do ust dostaje mi się kocia sierść. Niezadowolony podnoszę Ramsay’a na długość moich ramion i wparuję się w jego zaspane ślepia. Ta mała kulka upodobała sobie spanie w moim łóżku, przez co codziennie rano znajduję go na którejś części mojego ciała. Wczoraj były to nogi, dzisiaj twarz. Jestem ciekaw, czym zaskoczy mnie jutro.
Kot miauczy przeciągle i zaczyna się wiercić, więc kładę go na poduszkę.
Wstaję z łóżka i przeciągam się, czemu towarzyszy strzykanie stawów. Sięgam po telefon, który leży na szafce nocnej. Zegarek na ekranie blokady wskazuje kilka minut po dziesiątej. Chcę odłożyć urządzenie na miejsce, ale wtedy zauważam dzisiejszą datę – czwarty listopada, niedziela.
Niedziela.
„Niedzielę będę miała wolną.”
Praktycznie rzucam się w stronę drzwi, a następnie zbiegam ze schodów. Wparowuję do kuchni, w której zastaję mamę.
Kobieta przed czterdziestką o długich, czarnych i prostych włosach. Ubrana w znoszone spodnie dresowe i koszulkę ze spranym logiem parku linowego, w którym byliśmy, kiedy miałem dziesięć lat. Stoi przy kuchence gazowej i smaży jajecznicę.
Mrugam kilkukrotnie, aby upewnić się, że to mi się nie przewidziało.
Nie.
Ona naprawdę tam stoi.
- Thomas, czy tobie jak małemu dziecku trzeba powtarzać, że nie biega się po schodach? Wiem, że nie jest ich za wiele, ale już raz się na nich wywróciłeś i...
Nie daję jej skończyć. W jednej chwili znajduję się przy niej. Obejmuję ją ramionami, chcąc w jak najkrótszym czasie pochłonąć jak najwięcej jej matczynego ciepła. Kiedy równie mocno odwzajemnia uścisk, w jednej chwili cały świat nabiera barw. W kamieniu w mojej piersi tworzy się kolejna, tym razem trochę większa szczelina. Przez nią, w głąb mojego serca wpada ciepło, które rozlewa się po żyłach. Czuję błogi spokój, ciepło i coś jeszcze. Coś, co chyba nazywa się szczęściem; po prostu radością. Od dawna tego nie czułem. Kiedy ostatni raz się cieszyłem? Nie pamiętam. Ale to nie ważne. Teraz liczy się tylko to, że ona jest tu ze mną, że mogę na nią patrzeć, przytulać ją, rozmawiać z nią. Liczy się tylko moja mama.
- Dzień dobry, synku – mówi i choć tego nie widzę, to jestem pewny, że się uśmiecha.
Odsuwam się od niej odrobinę, tak żebym mógł spojrzeć w jej w oczy. Miałem rację – uśmiecha się i jest to jeden z najpiękniejszych uśmiechów, jakie kiedykolwiek widziałem.
- Dzień dobry, mamo – odpowiadam i staram się uśmiechnąć delikatnie.
Nie wiem, czy wyszedł bardziej grymas, czy może faktycznie udało mi się uśmiechnąć, ale tę próbę chcę przeznaczyć właśnie mojej mamie. Chcę podarować jej moją pierwszą od śmierci taty próbę szczerego uśmiechu.
Bo w tym właśnie momencie jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Problemy wyparowały. Zniknął Hawkins, pojawiła się Tamara Colton.
Czuję się jakbym nadal śnił.
Mam wrażenie, że to szczęście jest złudne. Bo przecież to tylko ten jeden wyjątkowy dzień. Kiedy będzie dobiegał końca zdam sobie sprawę, jak bardzo ulotne i nieprawdziwe było to uczucie. Pójdę spać, a gdy się obudzę dopadnie mnie szara, okrutna rzeczywistość. Znowu stanę się śmieciem i pośmiewiskiem.
Dzisiaj przymknę na to oko i postaram się korzystać z chwili ciepła i szczęścia, choćby nie wiem jak zgubne by to było.
Ja także czasem potrzebuję dnia odpoczynku. Nic nie warte zera od czasu do czasu też pragną urlopu.
Mama dokańcza smażenie jajecznicy, ja zaś nakrywam do stołu i przygotowuję nam ciepłe napoje. Mojej rodzicielce zaparzam kawy ponieważ, jak to ujęła: „ Bez porannej kawy nie potrafię normalnie funkcjonować”. Ja nie przepadam za tym naparem. Jest ohydnie gorzki; kiedy dodaję do niego cukru jest po prostu nie dobry, a z mlekiem to już nie jest kawa. Dlatego zostałem wiernym fanem herbaty, którą mogę pić hektolitrami.
Siadamy na przeciw siebie przy niewielkim stole. Życzymy sobie smacznego, po czym słychać już tylko szczęk sztućców.
Prawie.
Ledwo zdążam wziąć widelec do ręki, kiedy na całą kuchnię rozlega się głośne miauknięcie. Ktoś tu zgłodniał i postanowił wygrzebać się z mojej pościeli. Ramsay siedzi przy pustej misce i wpatruje się we mnie wyczekująco.
Wstaję od stołu. Wsypuję karmę do jednej miski, zaś do drugiej nalewam wody. Kiedy tylko odstawiam obie na ziemię, czarna kulka praktycznie wpada w jedzenie. Mały grubas.
Wracam do stołu i chwytam widelec. Jedzenie pachnie… Ładnie. Wygląda na smaczne. Trochę mnie mdli i żołądek wiąże mi się w supeł, jednak muszę spróbować.
Obiecałem sobie, że zacznę jeść. Powoli, bez pospiechu i nic na siłę, ale zrobię ten krok do przodu.
Wczoraj udało mi się zjeść.. Co prawda nie było to nic wykwintnego, a jedynie dwie niewielkie kanapki na śniadanie i omlet na obiad. Drugą prawdą jest, że potem miałem rewolucję w żołądku i chciałem wszystko zwrócić. Czułem jak jedzenie podchodzi mi do gardła, aż w końcu skończyłem z głową nad muszlą klozetową. Męczyłem się, próbując powstrzymać wymioty, ale niestety mi się nie udało.
Zawiodłem się na sobie.
Najwyraźniej będzie to trudniejsze, niż mi się wydawało. W końcu nie można mieć wszystkiego od tak, jak za pstryknięciem palców. Szkoda. Moje życie byłoby wtedy łatwiejsze.
Zbieram się w sobie i biorę pierwszy kęs jajecznicy. Jest smaczna. Dobrze wysmażona i doprawiona. Właściwie, to zdążyłem zapomnieć jaki ma smak. Nie pamiętam jak smakuje cokolwiek poza płatkami kukurydzianymi, mlekiem i herbatą. Jestem jak dziecko, które uczy się nowych smaków, poznaje cierpkość cytryny, słodycz malin, pikantność papryki pepperoni.
Może poddam się w połowie, może już jutro, ale mimo wszystko chcę spróbować.
Mama kończy jeść i dopija swoją kawę. Ramsay męczy szmacianą mysz, która została przez niego zabita już z milion razy. Ja jestem dopiero w połowie jedzenia swojej porcji jajecznicy. Dźgam widelcem niewinne, usmażone jajka, mieląc w ustach niewielką część posiłku. Czuję, że jeśli zjem więcej, to zwymiotuję.
- Już się najadłeś? – pyta mnie lekko zaskoczona.
- Nie jem dużo z rana – próbuję wybrnąć.
- Zupełnie jak twój tata. On też nie potrafił jeść rano i zawsze brał pół bochenka chleba do pracy – parska śmiechem, przypominając sobie, jak to było cztery lata temu.
I nagle zapada niezręczna cisza. Mama zasłania się kubkiem, ja bawię się torebką herbaty.
Znowu napierają na mnie wspomnienia. Cała energia sprzed kilku minut poszła w zapomniane. Przed oczami mam sceny wspólnych śniadań.
Stuk.
Mama odkłada kubek na blat i spogląda na mnie smutno.
- Masz jakieś plany na dzisiejszy dzień? – pyta, chcąc zmienić temat. Ona też nie ma łatwo.
- Nie, nie mam – odpowiadam i biorę łyk letniej herbaty. Gorzkiej, bo zapomniałem ją posłodzić.
- Świetnie! – Nagle się ożywia. Opiera ręce na blacie i pochyla się w moją stronę. – Przeglądałam strony muzeów i galerii w Denver. Wiem, że interesujesz się sztuką, więc pomyślałam, że chciałbyś obejrzeć jakąś ciekawą wystawę. W Muzeum Sztuki jest teraz wystawa obrazów hiperrealisty, Omara jakiegoś tam.
Otwieram usta ze zdziwienia, a moje oczy świecą. W tej chwili mam ochotę rzucić się jej na szyję i wyściskać jak nigdy.
- Kupiłaś bilety na wystawę Omara Ortiza? – Dopytuję, aby upewnić się, że się nie przesłyszałem.
-Zarezerwowałam, na razie jeszcze za nie nie zapłaciłam. Nie podoba ci się ten pomysł?
- Żartujesz? Uwielbiam go! Wiedziałem, że jego obrazy jeżdżą teraz po Ameryce i będą w Denver, ale nie sądziłem, że będę mógł je zobaczyć na żywo. Chcę tak perfekcyjnie odwzorowywać fakturę skóry jak on. Bo widzisz Ortiz, on... Zresztą sama zobaczysz. Ten facet jest geniuszem – paplam bez ładu i składu. Ja po prostu nie potrafię wyrazić tego, jak bardzo się cieszę. Przez tak długi czas, w którym snułem się w cieniu, bólu i nienawiści do samego siebie, dzisiaj czuję, że mogę odetchnąć. Czuję spokój i radosne iskierki w całym ciele. To jest wspaniałe uczucie i nie chcę, by kiedykolwiek mnie opuściło.
-Ha, wiedziałam. Matczyna intuicja – dumna zakłada ramiona na piersi. Kątem oka spogląda na zegarek. – Dobra, ale jeśli chcemy cokolwiek zobaczyć, to musimy się zbierać.
Uśmiecha się do mnie, a ja kiwam głową. Zbieramy się za sprzątanie po śniadaniu. Mama myje naczynia, ja je wycieram i chowam do szafek, zaś Ramsay plącze się pod nogami.
Mógłbym tak codziennie. Codziennie rano budzić się bez myśli „Kurwa, dlaczego ja nadal żyję?”. Codziennie rano widzieć się z mamą, zjeść razem śniadanie, porozmawiać o wszystkim i o niczym. Oddałbym naprawdę wiele, aby to stało się prawdą, żeby nie było tylko chwilą wyrwaną z okrutnej rzeczywistości.
Gdybyśmy mieli więcej czasu, niż tylko jeden dzień… Powiedziałbym jej o wszystkim. Wyznał całą prawdę o tym, że sobie nie radzę, chcę zniknąć, że nienawidzę siebie. Opowiedziałbym jej, jak bardzo boję się wychodzić z domu, ponieważ ludzie mnie przerażają. Wytłumaczyłbym jej, jak bardzo się boję, czego się boję. Opowiedziałbym o tym, jakie okropne rzeczy dzieją się w mojej głowie, że prawdopodobnie popadam w paranoję, że brakuje mi tylko schizofrenii paranoidalnej i może jeszcze hipochondrii, żebym został kompletnym świrem. Przeprosiłbym ją za to, jaki jestem.
Może by mi pomogła, doradziła. Razem dalibyśmy sobie radę.
Ale.
Czy mi da się pomóc? Można mnie jeszcze uratować, naprawić? Czy ja w ogóle zasługuję na pomoc? Zniszczony, popsuty, taki do niczego. Jestem jak jedno z urządzeń, do których zabrakło wymiennych części, a ich produkcja przestała być opłacalna. Spisany na straty, oszpecony, popychany w stronę bezdennej ciemności pełnej cierpienia. Taki właśnie jestem. Co z tego, że zacznę jeść? Praktycznie nic to nie zmieni. Nadal będę tym samym nieudacznikiem. Tak samo ohydny, paskudny, do niczego.
Może kiedy zacznę jeść, to dotrze do mnie, że powolne znikanie nie ma sensu i lepiej od razu ze sobą skończyć? Tak by było lepiej. Dla mnie, dla mamy, dla Nicka, dla wszystkich.

Powiedziałem Nickowi, że chcę zmienić to, co jest teraz. Skłamałem? Nie wiem. Mam mętlik w głowie.
Robię i mówię jedno, po czym następnego dnia mam ochotę to cofnąć. Wczoraj zaiskrzyła we mnie nadzieja, że naprawdę może mi się udać zacząć żyć normalnie. Dzisiaj wszystko się pochrzaniło. Dzisiaj, to właściwie nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje.
Wcześniej byłem w stanie spróbować się uśmiechnąć. Odczuwałem szczęście i prawie zapomniałem o tym całym gównie, które spotyka mnie na co dzień. Prawie uwierzyłem, że naprawdę mogę coś zmienić.


CO JEST ZE MNĄ NIE TAK?!
Wszystko.
Jestem zepsuty do cna. Ześwirowałem.
Czwarty dzień listopada, niedziela – dzień wyrwany z rzeczywistości.

Skorzystam z tej fałszywie radosnej chwili. Dzisiaj zapomnę o bólu i wyjdę z cienia. Poudaję normalnego, szczęśliwego. Jutro znów powrócę w głąb mroku.
Nie dam się zwieść tej ulotnej chwili.


Wchodzę do pokoju, wita mnie bałagan – jak zawsze zresztą. Nie przejmuję się tym zbytnio, jedynie stopą przesuwam zmiętą kartkę w inny kąt pokoju. Jest na niej jakiś stary szkic, może kiedyś go odświeżę, a może dalej będzie zalegał na podłodze i zbierał kurz. Czas pokaże.
Wyciągam pierwsze lepsze ciuchy z szafy. Padło na czarne jeansy – właściwie to nie posiadam spodni w innym kolorze – oraz na ciemno zielony, gruby sweter.
Przechodzę do małej toalety, w której mieści się tylko umywalka, ubikacja i niewielka szafka. Większa łazienka znajduje się na dole. Przebieram się, myję zęby i twarz. Chwilę stoję przed lustrem i patrzę sobie w oczy. Są bardzo podobne do tych, które miał mój tata. Mieszanka odcieni zieleni, która tworzy niebywałe kontrasty. Ciemne tonacje przemieniają się z jasnymi, gdzieniegdzie przeplatane odrobiną brązu. Te oczy są jedynym, co w sobie toleruję. Może to przez moje zamiłowanie do kolorów, a może dlatego, że przypominają mi tatę. Nie jestem pewny. Po prostu są okej.
Moje włosy, choć zniszczone, suche i wiecznie potargane, też są w porządku.
Nie chodzę do fryzjera, bo najzwyczajniej w świecie nie mam na to ochoty. Nigdy specjalnie o nie nie dbałem. Rosną jak dziki bluszcz, żyją własnym życiem, a ja nie narzekam.
Skoro dzisiaj ma być dzień wyrwany z rutyny, to postanawiam zrobić coś, o czym zazwyczaj zapominam. Sięgam po rzadko używaną szczotkę do włosów i zaczynam dokładnie rozczesywać kołtuny na mojej głowie. Zazwyczaj przeczesuję je szybko, kiedy są mokre, a potem nie zwracam na nie uwagi przez resztę dnia. Teraz wiem, że popełniam ogromny błąd. Szczotka grzęźnie i muszę pokombinować jak je rozczesać, by sprawić sobie jak najmniej bólu i nie wyrwać przy tym połowy włosów.
Końcem końców moje kudły pierwszy raz od dłuższego czasu prezentują się przyzwoicie. Nie wyglądają jak u stracha na wróble, są gładkie, ale niestety nadal suche i postrzępione na końcach. Nie ukrywam, że ilość włosów na szczotce wskazuje prędzej na to, że wyczesałem przynajmniej połowę osiedlowych kundli, a nie własną głowę.
Wzruszam ramionami i wzdycham cicho. Lepiej nie będzie. Chyba musiałbym spotkać Matkę Chrzestną z bajki o Kopciuszku, żeby było dobrze. Ciekawe, czy jakiś książę zechciałby odnaleźć właściciela żółtego, znoszonego trampka? W snach. Pewnie spieprzyłbym wszystko grubo przed północą.
Z tą optymistyczną myślą udaję się do pokoju po telefon. Chowam go do kieszeni spodni i schodzę na dół. Mama siedzi na sofie w salonie i macha patyczkiem z piórkiem, które Ramsay próbuje złapać. Uśmiecha się i rozbawionym spojrzeniem obserwuje poczynania kota.
Siadam obok niej. Spogląda na mnie i coś nie podoba mi się w tym spojrzeniu. Po chwili błękitne piórko znajduje się obok mojej twarzy. Ramsay skacze z łapkami wyciągniętymi do przodu. Oczywiście nie doskakuje do upragnionego celu, tylko wbija pazury w mój sweter, w okolicach brzucha. Syczę cicho i zdezorientowany patrzę na mamę, która próbuje powstrzymać śmiech.
- Co to było? - pytam ostrzej, niż zamierzałem.
Mama patrzy na mnie skołowana, a ja mam ochotę odgryźć sobie język. Dlaczego muszę być takim bezmyślnym idiotą?
Marszczę brwi. Coś po mnie łazi, a już po chwili czuję pazury i miękkie futro na brzuchu. Ramsay wlazł mi pod sweter… Ten kot jest nienormalny! Próbuję wyciągnąć sierściucha spod ubrania, ale ten haczy pazurami o moją skórę i materiał. Nie mogę podciągnąć swetra, ponieważ mama zobaczy moje wystające kości, to jak bardzo wychudzony i szpetny jestem. Wtedy byłbym skończony.
Mama śmieje się pod nosem, zaś ja wznoszę oczy ku niebu. Jeśli dalej tak pójdzie, to skończę cały podrapany, a sweter będzie nadawał się do wyrzucenia. A szkoda, to jeden z moich ulubionych.
Wtem wpadam na genialny pomysł. Palcami odnajduję ucho czworonoga, i zaczynam go za nim lekko drapać. Z perspektywy mojej mamy musi wyglądać dziwnie, co najmniej jakbym obmacywał sobie brzuch. W tym momencie nie zwracam na to uwagi. Teraz moim celem jest uratowanie mojej skóry i swetra, przed kocimi pazurami. Swoją drogą, chyba będę musiał mu je przyciąć.
Czuję jak kot się rozluźnia, więc zaczynam go drapać pod pyszczkiem. Na ten gest Ramsay kompletnie wymięka i już po chwili słuchać jego zadowolone mruczenie. Wykorzystuję ten moment i szybkim ruchem wyciągam kota spod ubrania. Unoszę go na wysokość mojej twarzy i wypatruję się w niego z niezadowoloną miną. Ramsey porusza czarnym jak węgielek noskiem, a po chwili biała łapka ląduje na moim czole. Gdy to się dzieje, słyszę wybuch śmiechu mojej mamy.
- Ale żeście się dobrali – mówi szeroko się uśmiechając.
Patrzę na nią i jedyne o czym myślę, to to, że też chcę się tak szczerze śmiać.


* * *
W drodze do Muzeum Sztuki mama poprosi, abym chwilę na nią poczekał, ponieważ musi zajść do kiosku. Ona staje w kilkuosobowej klejce, zaś ja siadam na ławce niedaleko. Wpycham ręce w kieszenie kurtki i opieram się o drewniane deski. Pogoda jest w porządku, choć jak na mój gust mogłoby być trochę cieplej. Co z tego że mamy listopad i i już niedługo przyjdą mrozy.
- Cześć pedale! - Krzyczy mi ktoś do ucha.
Z walącym sercem obracam się przez ramię, a moim oczom ukazuje się wredny uśmiech Hawkinsa. Serce podchodzi mi do gardła, a mózg wyłącza się na wszystko inne poza faktem, że przede mną stoi mój największy koszmar.
Chcę wstać i odejść, ale blondyn kładzie mi dłonie na ramionach i przyszpila do ławki. W kieszeniach kurtki zaciskam ręce w pięści. Zaciskam mocno szczękę, a myślach przeklinam los. Ja to mam szczęście.
- Jesteś z mamuśką, co nie? Niezła jest i chyba wcale nie taka stara.
- Zamknij pysk– mówię, przez zaciśnięte zęby.
Może mnie obrażać, wyzywać, równać z ziemią, ale od mojej rodziny niech się odpierdoli. Nie pozwolę mu rozwalić więzi między mną, a moją mamą, która i tak trzyma się na włosku.
Zniosę wszystkie upokorzenia, tylko niech nie przyczepia się do bliskich mi osób.
- Jesteś tak samo groźny, jak chiuaua mojej sąsiadki – prycha rozbawiony. Uwiesza się na moich barkach, opierając brodę na mojej głowie. - A tak szczerze, to wielu ma klientów? Pewnie sporo jej płacą, za te…
Zrywam się do pionu i staję naprzeciwko niego. Patrzę prosto w jego roześmiane oczy. Mam ochotę mu przypierdolić. Obić mu ten głupio śmiejący się ryj i patrzeć jak jego krew barwi chodnik na czerwono. Chcę zrobić z nim to samo, co on ze mną – zniszczyć doszczętnie; rozwalić mu życie, sprawić, że będzie płakał, błagał o litość, całował mi buty i robił wszystko, byle bym tylko przestał się nad nim pastwić. Chcę widzieć przerażenie w jego oczach, kiedy tylko dostrzeże mnie w tłumie.
Jednak nie chcę stać się takim samym potworem jak on.
- Skończ pierdolić – warczę, patrząc na niego wyzywająco. Uśmiech schodzi z jego twarzy. Już nie jest rozbawiony – jest wkurzony. Widzę jak zaciska szczękę.
Spogląda ponad moje ramię i wredny uśmiech znów powraca na jego usta. Marszczę brwi, a on mówi tylko:


- Do zobaczenia w szkole. - Obraca się na pięcie i odchodzi.
Dosłownie sekundę później czuję klepnięcie w ramię, a gdy się odwracam przede mną stoi mama.
- Kolega? - pyta ciekawa.
- Nie. Po prostu mamy razem wf i biologię – tłumaczę.
Biorę głęboki wdech na uspokojenie. Staram się zachowywać tak, jakbym przed chwilą nie planował zabójstwa. Jakbym wcale nie miał ochoty rozszarpać gardła Christophera Hawkinsa.
* * *
- O mój Boże... – wzdycham z zachwytu, kiedy tylko moje oczy napotkają pierwszy obraz na wystawie.
Ostatkami siły woli powstrzymuję się przed dotknięciem obrazu. Namalowana kobieta prze de mną wygląda jak żywa. Mam wrażenie, że gdybym tylko dotknął jej ramienia, to pod palcami poczułbym fakturę ludzkiej skóry. Jest tak niesamowicie realistyczna.
Oglądanie tych dzieł w internecie, a na żywo, to dwie zupełnie różne rzeczy. Stojąc naprzeciwko nich, podziwiając każdy skrawek, mam wrażenie, że obrazy mnie pochłaniają. Wydaje mi się, że czuję zapach farby olejnej, choć to nie możliwe, ponieważ ta już dawno temu wyschła, a jej woń została zneutralizowana przez wszystko wokół. To przez to, że za bardzo się tym ekscytuję. Jednak ja naprawdę mam ochotę skakać ze szczęścia. Czuję się taki… Pełny. Jakbym do tej pory był układanką, której brakowało jednego elementu, a dzięki temu dniu odnalazłem zagubiony puzzel.

Śledzę wzrokiem ruchy pędzla artysty i nie mogę nadziwić się ich precyzji. Patrząc na nie wiem, że Ortiz włożył w ich wykonanie całą swoją pasję, cierpliwie delektując się każdym muśnięciem włosia zamoczonego w farbie.
Doskonale znam to uczucie. Kiedy dzierżę w dłoni pędzel, ołówek, czy kredkę, czuję jakbym władał małym światem. Przed sobą mam pustą przestrzeń w postaci kartki papieru lub płótna i tylko ja mogę nadać im kolorów. Posiadam umiejętności, dzięki którym pustkę mogę wypełnić kształtami i barwami, tworząc coś oryginalnego, jedynego w swoim rodzaju. Po prostu pięknego. Chyba dlatego jeszcze żyję. Dla obrazów i rysunków. Dla rzeźb, architektury i literatury. Dla sztuki. To jest miłość mojego życia.
Moje pierwsze zetknięcie się ze sztuką miało miejsce dziewięć lat temu. W jednym z muzeów odbywała się darmowa wystawa rysunków jakiegoś mniej znanego rysownika. Tata postanowił mnie na nią zabrać. Właściwie to nie wiem dlaczego, może znudziło mu się granie ze mną w chińczyka. W każdym razie poszliśmy tam, a ja zostałem oczarowany. Dookoła mnie znajdowały się mniejsze i większe portrety oraz krajobrazy. Zakochałem się w sztuce czarowania za pomocą kartki i ołówka.
Każde zetknięcie się grafitu z powierzchnią papieru, to kolejny element historii, którą tworzymy. I jest to jedyne, co nadaje mojemu życiu jakikolwiek sens.
W pewnym momencie postanawiam usiąść na jednej z dwóch ławek, znajdujących się w pomieszczeniu. Przed sobą mam jedno z moich ulubionych dzieł Ortiza „Salto de Fe II”.
Obraz przedstawia dwie mocno trzymające się dłonie na czarnym tle. Wydaje się być niczym specjalnym. Wydaje. Po za mistrzowskim wykonaniem faktury skóry i hiperrealistycznemu odtworzeniu rąk na płótnie, to obraz ma przesłanie. Przynajmniej dla mnie, bo przecież autor mógł sobie namalować dłonie, tak po prostu, ponieważ miał na to ochotę.
Te dwie dłonie trzymają się naprawdę mocno. Jakby jedna pomagała drugiej, ciągnęła ją ku górze, gdy ta spada na dno. Chciałbym, żeby ktoś tak chwycił moją dłoń i wyciągnął mnie z tego bajzlu.


„Gdy wyciągam do ciebie rękę, ty ją odtrącasz. Czego ty w ogóle chcesz?”
Nick ma rację.
Muszę się w końcu ogarnąć.
- Wyglądają jak żywe – komentuje mama, siadając blisko mnie. Z zachwytem wpatruje się w obraz na przeciwko nas i wydaje się być zahipnotyzowana.
- Chcę potrafić tak perfekcyjnie odwzorować fakturę skóry i materiałów – mówię, zerkając na mamę. Ona również na mnie spogląda.
- Uda ci się, jestem tego pewna. Może nie ma mnie w domu więcej, niż jestem, ale wiem, że ciężko pracujesz by osiągnąć swoje cele. Czy to w malarstwie, nauce, czymkolwiek innym, jesteś wytrwały i cierpliwy, przezwyciężasz wszelkie trudności. Byłeś już taki jako dziecko. Pamiętam, jak w wieku siedmiu lat próbowałeś narysować ptaka, wzorując się na zdjęciu. Stos pomiętych kartek zwiększał się z każdą kolejną godziną, denerwowałeś się i z tej złości złamałeś kilka ołówków. Próbowałeś i próbowałeś, aż w końcu przyszedłeś do mnie i do taty z tak pięknym rysunkiem ptaka, że mało kto uwierzyłby, że narysował go siedmiolatek. Wtedy zrozumiałam, że w życiu dasz sobie radę. Że choćby świat był przeciwko tobie, to ty i tak sobie z nim poradzisz.
Patrzy na mnie z dumą i miłością w oczach.
Mamo, gdybyś tylko wiedziała. Gdybyś tylko wiedziała jakim nieudacznikiem jestem.
Tamten roześmiany dzieciak przestał istnieć, umarł wraz pojawieniem się pierwszych wyzwisk i poniżeń. Nie było już dla niego miejsca na tym świecie. Na jaw wyszła prawda o mnie, o tym jaki zepsuty jestem. Mały roześmiany chłopiec był tylko iluzją. Mydlił wszystkim oczy, ukrywał mutanta znajdującego się w jego wnętrzu.
A może właśnie ten mutant jest kłamstwem? Może jest jak wirus, czy bakteria, na których pozbycie się potrzeba odpowiedniego środka? Zaraza przyczepiła się do roześmianego chłopca i go oszpeciła. Chłopiec okazał się zbyt słaby na samodzielne pokonanie monstrum i kończy się to schowaniem się w mroku. Czy jest szansa na wyleczenie tego dzieciaka? Na pozbycie się zarazy i przywrócenie mu uśmiechu. Czy to wykonalne?
Jak się o tym przekonać? Jak wynaleźć skuteczne lekarstwo?
A może po prostu wystarczy chwycić za wyciągniętą dłoń?
Czy to może być takie proste?
Nie może.
Wzdycham cicho i opieram głowę na ramieniu mamy.


* * *


Kiedy wieczorem siedzę w swoim pokoju, mam wielki mętlik w głowie. Ten dzień był zupełnie wyrwany z kontekstu, tak jakby nie rozgrywał się w moim życiu. Było w nim zdecydowanie za dużo uśmiechu, szczęścia. W moim przypadku nie jest to normalne, naturalne.
Z jednej strony cieszę się, że tak miała się kolej rzeczy. Że mogłem odetchnąć.
Z drugiej przytłacza mnie niepodważalny fakt, że już a parę godzin to wszystko minie. Mam wróci do pracy, ja do szkoły. Do Hawkinsa, do wyzwisk i poniżeń. Znów będę mógł myśleć tylko o własnej autodestrukcji i braku sensu w sensie mojego istnienia. Będę unikał wszystkiego i wszystkich; chował się w cieniach zakamarków. Ponownie wtopię się w tłum, w kąty szkolnych korytarzy. Powrócę do starania się bycia niewidzialnym. Aż w końcu ktoś znów mnie znajdzie i zmiesza z błotem, wytrze mną, jak ścierą, brudną od swoich podeszw podłogę.
Wychodzę na zewnątrz, pod pretekstem kupienia czegoś słodkiego.
Tak naprawdę potrzebuję pomyśleć. Z dala od mojego mrocznego pokoju, od mamy, która nie ma o niczym pojęcia. Czasem nawet moja mała ostoja nie daje rady pomieścić wszystkich moich myśli, całego tego bagna, w którym tkwię.
Po dziesięciu minutach spaceru stwierdzam, że jestem idiotą. Mam na sobie jedynie bluzę, a wieczory są dość chłodne. W dodatku zaczyna padać. Wróciłbym się, ale moje myśli nadal są szalejącym tornadem. Jeśli wrócę do domu, to chyba coś rozwalę, albo zrobię sobie krzywdę. Znowu otworzę ranę na ręce i wpadnę w histerię. Przy matce. Wtedy na pewno będzie miała mnie za pomyleńca.
Wszystko jest pochrzanione.
Dlaczego nie mogę zaznać świętego spokoju? Dlaczego moje myśli zawsze kłębią się wokół cierpienia i śmierci? Chcę jasnej i prostej odpowiedzi. Ktoś, ktokolwiek, błagam. Niech mnie ktoś oświeci i powie dlaczego tak właśnie jest? Dlaczego dzieją się takie okropne rzeczy? Dlaczego zawsze ja?


Nie chcę jutro się budzić. Nie chcę tam iść, nie chcę wchodzić między ludzi i udawać, że wszystko jest w porządku. Nie chcę, aby dzisiejszy dzień poszedł w zapomniane, gdy tylko otworzę jutro oczy i przytłoczy mnie rzeczywistość. Cała ta radość, te uśmiechy znikną, zalane falą upokorzeń. Nie chcę tego. Nie chcę, nie chcę, nie chcę.
Chcę zatrzymać ten dzień już na zawsze. Aby trwał i trwał. Aby nic nie przyćmiło tej iskry radości, która dzisiaj zagościła w moim sercu.
Mógłbym nawet umrzeć, byleby nie budzić się jutro w szarej rzeczywistości, aby zatrzymać swój czas na tych kilku pięknych chwilach.


Nick


Wracam z Duchem ze spaceru, a krople deszczu spływają mi po włosach i twarzy. Ubranie lepi mi się do ciała, a w butach mam powódź. Prawie nic nie widzę przez wodę, która próbuje dostać mi się do oczu. Dodatkowo na dworze jest już ciemno, a gałęzie drzew zasłaniają większość ulicznych latarni.
Przyspieszam do truchtu, pies posłusznie drepcze przy moim boku. Jemu też nie podoba się ta nagła zmiana pogody. Sierść ma zlepioną od wody, a łapy całe w błocie.
Na ulicach praktycznie nie ma żywej duszy. Jedynie raz na jakiś czas przejeżdża samochód, a przed chwilą minąłem kogoś z parasolką. Bardzo zazdroszczę mu tej parasolki.
Byle jak najszybciej znaleźć się w domu. Z tą myślą prawie wywracam się, ślizgając się na chodniku. Duch pociąga za smycz i muszę przytrzymać się słupa od znaku drogowego, aby nie rozpłaszczyć się na ziemi. Patrzę gniewnie na psa i chcę go zbesztać, ale ten krótko ujmując ma mnie w dupie. Siedzi z ogonem w brudnej kałuży i patrzy się przed siebie. Spoglądam w tym samym kierunku.
Na moście kilka metrów od nas stoi chuda postać. Przez silny deszcz nie widzę za dobrze, ale osoba na pewno ma czarne włosy sięgające odrobinę za ramiona. Jest ubrana w ciemne barwy; jeśli się nie myję, to najcieplejszym, co ma na sobie jest bluza z kapturem. Na nogach ma żółte trampki za kostkę. Mrugam kilkukrotnie oczami. Znam tylko jedną osobę noszącą tak bardzo do niczego nie pasujący kolor obuwia. Kiedy obejmuję wzrokiem całą postać, nie mam pewności, że na moście stoi Thomas Colton.
Co on wyprawia?
- Thomas? Wszystko okej? - pytam na tyle głośno, by mnie usłyszał. Chłopak nie reaguje. - Hej! - podnoszę głos, chcąc przebić się przez szum nasilającego się deszczu.
Zero reakcji.
- Chcesz dostać zapalenia płuc? - pytam zirytowany.
Robię kilka kroków w jego stronę. Staję jak wryty, kiedy ledwo bo ledwo, dostrzegam wyraz jego twarzy. Zielone oczy są pełne smutku i płynie z nich potok łez. Mocno zagryza dolną wargę i mam wrażenie, że leci z niej krew.
Co się stało?
Chcę do niego podejść, potrząsnąć za ramiona i okrzyczeć za jego głupotę, ale nie potrafię się ruszyć. Zupełnie jakby moje ciało nagle skamieniało; nawet najdrobniejszy ruch ręką wydaje się niemożliwy do wykonania.
Thomas stoi przed barierką, za nim raz po raz przejeżdżają samochody. Głowę ma spuszczoną, całe jego ciało drży i mam wrażenie, że nie tylko z zimna. Podchodzi bliżej pieprzonych metalowych prętów.
- Zejdź z mostu, proszę – krzyczę do niego.
Duch ciągnie za smycz i zaczyna szczekać. Thomas nadal nie reaguje, a ja wciąż nie potrafię się ruszyć choćby o centymetr.
Thomas opiera się o barierkę mostu, ręce mu drżą.
Obym się mylił. Oby to nie było to, o czym właśnie myślę.
Szlag by to wszystko trafił.
Nagle tuż przed moim nosem przejeżdża samochód, głośno trąbiąc. W ostatniej chwili ciągnę Ducha za smycz i cudem nie kończy pod kołami. Przerażony pies skomli i kuli się przy mojej nodze. Kucam i uspokajająco głaszczę Ducha po głowie.
Kiedy unoszę wzrok, czas staje w miejscu. Ziemia przestaje się obracać. Nie słyszę szumu deszczu. Moje serce jest jak kamień, z płuc uszło powietrze, a w umyśle panuje kompletna pustka.
Chcę się ruszyć, krzyknąć, cokolwiek, ale nie potrafię. Stoję jak ten słup soli i patrzę. Nie wierzę w to, co widzę, nie chcę w to uwierzyć. Mam omamy, wydaje mi się, wzrok płata mi figle. BŁAGAM, NIECH TO BĘDZIE JAKAŚ PIEPRZONA ILUZJA!
Nie jest. Kurwa nie jest. DLACZEGO?!
Thomas jest już po drugiej stronie barierki.
Serce rozrywa mi pierś. Myśli szaleją.
ZRÓB COŚ!
To nie może się tak skończyć.
Miało być już dobrze, wszystko powolutku zaczęło się układać. Obiecałem, że mu pomogę, że go obronię… Więc dlaczego? Czy to oznacza, że zawaliłem? Nie jestem w stanie mu pomóc? Przecież… Przecież….!
Przecież powiedział, że chce coś zmienić.
Powiedział, że chce zrobić krok do przodu.
Czarne jak smoła włosy opadają mu na twarz. Ciemne, przemoczone ubrania lepią się do chudego ciała. Wygląda jak szkielet, jak śmierć.
Rzucam się biegiem w jego stronę.
-Thomas! - Krzyczę.
Wyciągam rękę, chcąc go złapać. Chwytam mocno jego dłoń.
- Nie wygłupiaj się! - Krzyczę. - Właź z powrotem na ten pieprzony most!
Nie patrzy na mnie, nie odwraca głowy.
Nagle jego ciało rozluźnia się.
Przechyla się lekko do przodu.
Jego mokra od deszczu dłoń wyślizguje mi się z ręki.
Jego drobne ciało spada w dół.
Pochłania go czerń rwącej rzeki.








Komentarze