Rozdział 15

Thomas

Bezpieczeństwo jej ramion.
Jej kojący głos, szepczący uspakajające słowa.
Przyśpieszony rytm jej serca, upewniający mnie, że jej zależy.
Ciepło jej ciała, które daje mi uczucie bycia kochanym.

Moje usta opuszcza jedynie niekontrolowany szloch. Nie potrafię sklecić chociażby jednego słowa. Szczęka mi drży, z nosa kapie, a z oczu płynie potok łez. Czuję się jak małe, nieporadne dziecko. Jakbym zgubił się w lesie lub gdzieś na pustkowiu. Ja naprawdę się zgubiłem. W mroku, który sam stworzyłem. Ja. To nie Hawkins zbudował wokół mnie barierę. To ja odgradzam się od ludzi, od świata. Przerosło mnie to, że nie miałem nikogo u boku, więc nie pozostało mi nic innego, jak wycofanie się w cień. Mrok pochłaniał mnie po kawałku, aż w końcu zapuściłem korzenie. Osaczony przez cierpienie i własne makabryczne myśli, zapomniałem o świecie zewnętrznym.
Moje oczy przez długi czas nie widziały soczystych kolorów.
Uszy zapomniały dźwięk śmiechu.
Usta oduczyły się uśmiechać.
Skóra zlodowaciała – od dawna nie padały na nią ciepłe promienie słoneczne.
Zatraciłem się.

Zaszczuty za bardzo boję się ruszyć sprawę z Hawkinsem. W wyobraźni widzę, jak się mści, jak rozszarpuje ten zalążek nadziei, który niedawno się we mnie narodził. Depcze go, tnie na kawałki i śmieje się ze mnie. Tak, jak zawsze. Boję się, że już nigdy mu się nie wyrwę, że to będzie trwało w nieskończoność. Nie ważne, że niedługo kończę liceum i pójdę na studia. Jego osoba, to co o mnie mówi, co mi robi, prześladuje mnie cały czas; w myślach, snach, kiedy oglądam film lub czytam książkę. Jeszcze tylko nie zabrał mi mojej pasji, mojego zapasu tlenu, jakim jest sztuka. Tylko wtedy, kiedy tworzę mogę w pełni poczuć się wolnym i uwolnić się na chwilę z jego szpon. Jednak czuję, że już niedługo i to mi zabierze.

Ale całkiem niedawno w moim życiu pojawił się Nick. Na początku ze wszystkich sił starałem się go od siebie odepchnąć, zniechęcić. Naprawdę nie chcę nikogo w to mieszać, ponieważ nikomu nie życzę, aby podzielił mój los. Jednak on jest uparty jak osioł, a nawet bardziej, i jakoś tak się stało, że mu zaufałem. Bo przy nim jestem w stanie wziąć głęboki oddech. Obecność Nicka stała się dla mnie drugim zapasem tlenu. Jest jak sztuka, dzięki której mogę się odprężyć, wyłączyć na nieprzyjemne bodźce. Robi dla mnie tak wiele, a nie chce nic w zamian, jedynie od czasu do czasu prosi mnie o uśmiech. Mówi, że tyle mu wystarczy, że najbardziej chciałby usłyszeć mój szczery, głośny śmiech.
Staram się, naprawdę się staram, aby w końcu kiedyś mógł go usłyszeć. Tak specjalnie dla niego. Bo Nick jest jakiś taki wyjątkowy.

Tylko, że nic nie trwa wiecznie.

I znowu płaczę, znów chcę się ukryć i już nigdy nie wyjść z cienia.
Bo ona wie, a miała żyć w słodkiej nieświadomości.
Powinienem był to przewidzieć. Przecież zawsze coś musi się spieprzyć.

Przepraszam cię mamo, tak bardzo żałuję.
Ale twoje ramiona są zbyt kojące.
Przepraszam, chciałem dobrze.
Za bardzo się boję, a przy tobie czuję się bezpiecznie.
Przepraszam, miałem cię nie martwić.
Ale twój głos sprawia, że mój również chce się uwolnić zza niekontrolowanej histerii.
Przepraszam.
Muszę ci powiedzieć.

I mówię. Bez ładu i składu, słowa latają jak porywane przez wichurę; w tym momencie ułożenie logicznego zdania jest dla mnie zbyt trudne.
Opowieść przerywana szlochem, doprawiona pociąganiem nosem i wycieraniem łez, a to wszystko podane na moim chudym, drżącym ciele. Siedzimy naprzeciw siebie. Nasze nogi się stykają – jej przeciętne, moje niczym dwie gołe kości. Trzymamy się za ręce – jej ciepłe ogrzewają moje lodowate. Drżę, a ona mnie uspokaja. Mówię niewyraźnie, ale ona nadal słucha.

Zaczynam od początku.

A zaczęło się od warkocza. Jeden nieszczęsny warkocz pociągnął za sobą lawinę. Kiedyś lubiłem pleść sobie warkocze z włosów, tak było mi wygodnie. Nikt nie narzekał, nikomu to nie przeszkadzało. Ale potem pojawił się on. Zaczął szydzić, wyzywać, wyśmiewać. Przestałem pleść warkocze, ale to nic nie dało. Bo długie włosy, bo szczupły i niski, bo piegi, wąskie usta, zadarty nos i wyglądam jak płaska dziewczyna. Bo wzorzyste swetry, kolorowe trampki i rzemyki na ręce. Bo rysuję. Bo jestem nieśmiały. Bo wolę książki od sportu; co ze mnie w ogóle za facet? Bo wolę chłopców. Bo jestem obrzydliwym pedałem. Bo śmieć, pokraka, brudna szmata.
Ten nieszczęsny warkocz.

- Nie jesteś sam, kochanie. Nigdy nie byłeś. Teraz już wszystko będzie dobrze.

Jej ramiona dające mi bezpieczeństwo.
Kojący głos, który nigdy mnie nie okłamał.

Powiedziała, że wszystko będzie dobrze.

Uwierzyłem.

Niech to się już skończy.



Komentarze