Rozdział 19

Thomas


Zima na dobre opanowała Denver, jak i praktycznie całe Kolorado. Meteorolodzy przewidują jedynie coraz większe mrozy i śnieżyce. Na ulice wyjechały odśnieżacze, sprzątaczki łopatami odkopują chodniki i sypią piaskiem. W sklepach pojawiły się ozdoby świąteczne oraz wielkie promocje, z radia ciągle słychać kolędy i utwory z motywem zimy i świąt. Praktycznie każdy żyje już przygotowaniami do Wigilii, wyjazdami w góry i sportami zimowymi. Dzieci zmieniły rowery na sanki, a idąc parkiem trzeba uważać by nie oberwać śnieżką. Mój kot stał się bardzo leniwy i jedynie wyleguje się w ciepłych miejscach. Sam z dna szafy powyciągałem wszystkie swetry i bluzy, jakie posiadam. Grube skarpety stały się nieodłączoną częścią mnie, a do plecaka zawsze pakuję dodatkową parę rękawiczek. Zazwyczaj Liz z nich korzysta, gdy na przerwie wychodzimy razem zapalić. Nick się wkurza, bo palę więcej niż wcześniej. Narzeka, że czasem śmierdzę, jak popielniczka. Mógłbym przestać palić, ale nie chcę, ponieważ mi to pomaga. W jakiś dziwny, niezrozumiany sposób, ale pomaga.

Zza ciemnych drzwi wychodzi drobna dziewczyna. Zauważa mnie i podchodzi, siada obok.

- Pierwszy raz? – pyta.

- Drugi. Ale pierwszy sam – zagryzam wargę. Spocone ręce wycieram o spodnie.

- Teraz wydaje ci się to nonsensem, ale naprawdę nie ma się czego bać. To pomaga.

- Thomas, zapraszam.

W drzwiach pojawia się średniego wzrostu blondynka. Na oko czterdziestolatka.

Wstaję z krzesła i idę w kierunku gabinetu. Zatrzymuję się przed progiem i obracam.

- Dzięki – mówię do dziewczyny.

- Powodzenia – uśmiecha się szeroko, pokazując aparat na zęby z niebieskimi gumkami.

Wchodzę do środka, zamykając za sobą drzwi. Wnętrze jest połączeniem starego z nowym, przybrudzonej bieli z ciemnym brązem i akcentami zieleni. Siadam na miękkiej kanapie. Krzyżuję nogi w kostkach i zaczynam nerwowo bawić się palcami.

-Masz na coś ochotę? Kawa, herbata, sok, ciastko? – pyta, stojąc przy ekspresie.

- Czy ja przypadkiem nie mam jadłowstręstwa? – odpowiadam pytaniem, marszcząc brwi.

- Ale przecież możesz mieć ochotę na coś słodkiego. Nie musisz go jeść. Możesz je powąchać, polizać, a nawet ugryźć kawałek i wypluć.

Z szafki wciąga ogromny kubek w abstrakcyjny wzór. Jego intensywne kolory aż rażą w oczy.

- Kto tak robi? – próbuję udawać normalniejszego, niż jestem. Doskonale znam odpowiedź.

- Anorektycy i bulimiści, którzy walczą ze sobą. Czasem sami siebie szczują w ten sposób.

Przecież wiem. Sam tak robiłem... robię. Wszystko znowu się schrzaniło. Znowu muszę wmuszać w siebie jedzenie. Znowu nie czuję głodu. Tak, po pewnym czasie przestaje się go czuć, bo trwa cały czas. Znowu mam ochotę zdechnąć.

- Nie jestem aż tak rygorystyczny. Nie mam fioła na punkcie kalorii.

Chyba. Nie wiem.

- To dlaczego wyglądasz jak wieszak? – siada w fotelu naprzeciw mnie. Kubek z parującą kawą stawia na szklanym stoliku.

- Jest pani bardzo bezpośrednia...

- A ty unikasz odpowiedzi.

- Bo…

Wbijam się w kanapę i odwracam wzrok.
Bo to takie dziwne zwierzać całkiem obcej osobie. Wiem, że pani Wharton jest świetnym psychiatrą, dzięki niej wiele ludzi wyszło na prostą. Ale to nadal lekarz. Oni zawsze kojarzą mi się ze ścisłymi regułkami z opasłych tomisk encyklopedii. Jakby wyłączyli uczucia i kierowali się jedynie nabytą wiedzą. Wiem, że w jej zawodzie głównie liczą się emocje i odczucia, bo tu chodzi o ludzką psychikę, ale… po prostu to dziwne. Coś mnie hamuje i nie mogę.

- Nie chcę cię do niczego zmuszać. To, czy chcesz wyzdrowieć jest twoją decyzją. Jednak jeśli chcesz chociaż spróbować, to musimy współpracować.

Kiwam głową z ociąganiem. W końcu miałem zacząć żyć normalnie.

- Na naszym pierwszym spotkaniu, nazwijmy je organizacyjnym, wspomniałeś, że to przez pewnego chłopaka. Zmienił szkołę, nie macie kontaktu, a mimo to nie poprawia ci się. Twoja mama zauważyła, że nawet pogarsza. Dlaczego?

Christopher zniknął, rozpłynął się w powietrzu. Od tamtego dnia minął tydzień i ani razu go nie widziałem. Oficjalna wersja jest taka, że zmienił szkołę. Ponoć przepisali go do placówki z zaostrzonym rygorze i mieszka w internacie. Nie wiem ile w tym prawdy, pewnie mało. Mówią, że Hawkinsowie wyprowadzili się z Denver, to akurat jest najmniej wiarygodne.
To, co działo się w gabinecie dyrektora miało być tajemnicą. Oczywiście cała szkoła wie. Plotki rozsiewają się z prędkością światła. Jedni patrzą na mnie z obrzydzeniem – norma, inni ze współczuciem. Nie potrzebuję ich litości, nie obchodzą mnie. Przez prawie trzy lata byłem dla nich atrakcją i nagle obchodzi ich to jak się czuję. Żałosne. Skończeni idioci. Nie chcę ich znać. Niech dadzą mi święty spokój.
Nie musiałbym się użerać z natrętnymi spojrzeniami i szeptami, gdybym zgodził się na hospitalizację. Zaproponowano mi zamieszkanie w ośrodku, domu, w którym jest kilka osób takich jak ja. Ponoć czułbym się tam dobrze. Ale miałbym ograniczony kontakt ze światem zewnętrznym. Może i jestem wycofany i boję się ludzi, ale zwariowałbym, gdybym mógł widzieć mamę tylko raz w miesiącu. Nawet nie wiem, jak wyglądałyby moje kontakty z Nickiem, nie jesteśmy rodziną, a w ośrodku nie mógłbym mieć telefonu. W dodatku ostatnio moje relacje z Lizzy, Leonem i Eve zaczęły się trochę zacieśniać.
Musiałbym przerwać naukę. Nie ma mowy. Jestem w ostatniej klasie liceum, nie po to harowałem przez dwanaście lat, żeby teraz sobie odpuścić. Muszę napisać egzamin najpóźniej w czerwcu przyszłego roku, innej opcji nie przewiduję. Nie pozwolę, by cała ta nauka poszła na marne.
Dlatego zdecydowałem się na regularne sesje u psychiatry i od czasu do czasu zawitam na terapii grupowej, w zależności od tego czy będzie dawała efekty.

- Thomas? - Wybudza mnie z zamyślenia.

-Nie wiem, dlaczego. Coś mnie hamuje. Christophera nie ma, z mamą odbudowujemy relację, przypałętała się do mnie czwórka ludzi, których sama obecność sprawia, że jest lepiej, ale mimo to nie mogę ruszyć do przodu. Zamiast tego mam wrażenie, że się cofam. Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje i to mnie przeraża.

* * *

Po sesji jestem zmieszany. Niby trochę lepiej, ale jednak nie do końca. Dzisiejsze spotkanie było emocjonalną sinusoidą. Strach, ponieważ jest to dla mnie coś nowego. Miłe zaskoczenie, gdyż Wharton okazała się być niesamowitą osobą. Nie jest „regułkowym lekarzem”, czego chyba najbardziej się obawiałem. I kolejna fala przerażenia.
Po, o dziwo, mało stresującej rozmowie o tym, co siedzi w mojej głowie i jak mam sobie z tym razić, nadszedł czas na najgorsze.

- Ważysz się? - zapytała, kiedy myślałem, że to już koniec na dzisiaj. Poczułem jak żołądek podchodzi mi do gardła.

- N-nigdy.

- Boisz się, że gdy zobaczysz te dwie cyfry, to wydasz się sobie gruby, ciężki?

- Nie chcę chudnąć do konkretnej wagi, ani tyle by tych kilogramów było jak najmniej. Nie obchodzi mnie to, czy będzie tam pięćdziesiąt czy trzydzieści parę. - Nie patrzyłem na nią. Miętoliłem rękawy swetra. Starałem się przełknąć tę wielką gulę, narastającą mi w gardle i jakoś przygotować się na to okropieństwo.

- To o co chodzi?

Wcześniej się wymigałem, ale teraz już nie, tak? Jestem żałosny.

- Nie obchodzą mnie kilogramy, bo chcę zagłodzić się do tego stopnia, że zniknę.

Zadała mi jeszcze kilka pytań, ale na nie nie odpowiedziałem. Milczałem jak grób, wpatrując się we własne dłonie. Odpuściła. Ale na wagę i tak musiałem wejść.
Zmierzyła mi ciśnienie, oczywiście za niskie. Osłuchała mnie – zaburzona praca serca, kto by się spodziewał. Napisała mi skierowanie na badania krwi i moczu. Nie zdziwię się, jeśli wyniki pokażą, że jestem na granicy życia i śmierci, bo tak właśnie się czuję. Już nawet nie wiem, czy mi z tym dobrze,czy źle.
Wyciągnąłem wszystkie rzeczy z kieszeni, ściągnąłem buty, spodnie i sweter. Opatuliłem się rękami, by oszczędzić jej widoku, ale ona nawet nie patrzyła. Jej wzrok nie schodził poniżej linii moich barków.
Ociągałem się ze stanięciem na wadze, a ona mnie nie pośpieszała. Byłem rozdarty pomiędzy płacz i uciekaj a weź się w garść i stań ta tym przeklętym urządzeniu. Po chyba setnym głębszym wdechu oraz zaciśnięciu i rozprostowaniu pięści, w końcu zebrałem się w sobie.
Gdy zobaczyłem te dwie cyfry, zapanowała głucha cisza, pustka. Chwilę później pisk w uszach, a zaraz po nim od ścian odbijał się mój histeryczny szloch.

Te dwie cyfry są tak małe. Jestem pokraczny. Powinienem zniknąć. Przy takiej wadze już niedługo mnie tu nie będzie.

Potem znowu odbyliśmy krótką rozmowę, która trochę podniosła mnie na duchu. Powiedziała, że nie ważne co jem, ważne żebym w ogóle jadł. Muszę zjeść co najmniej pięć posiłków dziennie, ilość jedzenia nie jest istotna. Jeśli mam ochotę zjeść na obiad słoik dżemu, to po prostu go jem. Chodzi o to bym się do tego przyzwyczaił, do jedzenia. Jeśli dałaby mi konkretną rozpiskę godzin i rodzajów posiłków, to tylko bym się zniechęcił. Mi to pasuje, choć nie zamierzam jeść słoiku dżemu na obiad.


Nie było źle, z tą myślą opuszczam budynek. Skręcam do parku i idę w jego głąb. Drzewa i podłoże opatula gruba warstwa białego puchu. Ta jasność aż razi w oczy, ale mimo to uważam ją za piękną. Zimą wszystko staje się inne. Mogłoby się wydawać, że martwe, bo przecież panują mrozy i ludzie nie mają ochoty wychylać nosów zza ciepłych domów, a co tu dopiero mówić o ptakach, czy kwiatach. Jednak tylko płatki śniegu potrafią tworzyć tak piękne i niepowtarzalne wzory, tylko lód ze zwykłej gałęzi może zrobić dzieło sztuki.

Nagle obrywam czymś w plecy. Obracam się i widzę krzywo zębiasty uśmiech. Nick podchodzi do mnie, a ja patrzę na niego spod byka.

- Oj dobra, już zabiłeś mnie wzrokiem z pięćdziesiąt razy. Na pewno nie żyję, więc możesz przestać – śmieje się krótko.

- Wolałem się upewnić.

Nie zważając na Nicka i jego niechęć, z kieszeni kurtki wyciągam papierosy. Kieruję paczkę w jego stronę, z uprzejmości i czystej ciekawości. Ku mojemu zaskoczeniu Nick bierze jedną fajkę wraz z zapalniczką, która była w opakowaniu. Patrzę na niego podejrzliwie, kiedy odpala używkę, a chwilę później wypuszcza z ust obłok dymu. Nie zakaszlał, nawet się nie skrzywił. Nie spuszczając z niego wzroku sam zaciągam się papierosem. Nick staje naprzeciwko mnie, podejrzanie blisko i z dziwnym uśmiechem. W jego spojrzeniu odbija się biel otaczającego nas śniegu, przez co bursztynowe plamki wydają się migotać, a brąz jest bardziej tajemniczy, przez co też niepoprawnie kuszący. Jego grube brwi są lekko zmarszczone, jakby się nad czymś zastanawiał. Zauważyłem, że zawsze kiedy o czymś intensywnie myśli, delikatnie marszczy nos, na co nie w sposób się nie uśmiechnąć, co też robię. Ciekawi mnie nad czym tak debatuje, intensywnie się we mnie wpatrując. Wbija we mnie swoje spojrzenie, przesuwając wzrokiem od moich oczu, przez piegowaty nos; chwilę dłużej zatrzymuje się na ustach, a potem znowu powraca do oczu. Sam się sobie dziwię, ale nie przeszkadza mi jego wpatrywanie się we mnie. Jest to nawet poniekąd miłe – jednak tylko wtedy, kiedy robi to Nick Brown.

- Wyglądasz jak kret, kiedy tak mrużysz oczy – rzuca od czapki, wyprowadzając mnie z równowagi.

- Ty palisz? Zawsze narzekasz, kiedy to robię – olewam jego uwagę. Bardziej interesuje mnie jego powód nagłego sięgnięcia po używkę.

- Nie palę – odpowiada natychmiast.

- Więc czemu?

- Próbuję być fajny, dobra? - parska śmiechem. Opuszcza lekko głowę. Jego policzki delikatnie się rumienią i mam przeczucie, że to nie tylko przez panujący mróz.

- Jesteś kretynem.

- Jak dużym?

- Ogromnym – mówię z powagą.

- Bardzo ogromnym?

- Tak bardzo, że wykraczasz poza ska-

Nagle czuję delikatne ciepło na swoich ustach, jakby muśnięcie ognistej iskierki. Jego usta na ułamek sekundy połączyły się z moimi.

- Miałem być fajny, a nie kretyński do kwadratu.

Zaciągam się papierosem, dym wypuszczam prosto w jego twarz.

- To musisz się bardziej postarać.

Chłopak powoli pochyla się w moją stronę, jakby zbliżał się do płochliwego zwierzęcia. Słyszę jego oddech, czuję go na swojej skórze. Sprawia to, że moje serce zaczyna szybciej bić i czuję jak coś dziwnego ściska mnie żołądku. Nie jest to głód, to coś zupełnie innego. Ludzie chyba nazywają to motylkami w brzuchu. Prawdę mówiąc, to dość dziwne i odrobinę śmieszne uczucie.
Nie odrywam od niego wzroku, kiedy niemalże stykamy się nosami. Z tej odległości jego oczy są jeszcze bardziej fascynujące, wręcz zaczarowane i przysięgam, że gdybym miał utonąć, to tylko i wyłącznie w tej pięknej mieszance brązu i bursztynu.
Wargi mi drżą, nasze niespokojne oddechy się mieszają. Serce rozrywa mi pierś, a dłonie trzęsą mi się nie miłosiernie.

Czas jakby zwolnił, a ja dostaję upragnioną odpowiedź.

Emocje przepełniają mnie całego i mam wrażenie, że zaraz wybuchnę od ich nadmiaru. Szok, radość, zagubienie i jeszcze jedno, którego boję się nazwać. To uczucie jest tak ulotne, tak piękne i za razem niebezpieczne, że nie wiem jak mam je zinterpretować. Potrafi być delikatne, porywcze, pożądliwe, fałszywe, niebezpiecznie i słodkie jednocześnie. Przerażające, ale nie potrafię temu się oprzeć.

W tym pocałunku nie ma języków, zębów i niepohamowanej gwałtowności, jak to zawsze pokazywane jest w filmach. Jest delikatny, niepewny i są w nim mieszające się oddechy. Wszystko dzieje się powoli, w swoim własnym odpowiednim tempie. Kocham ten pocałunek, bo jest powolny; leniwie rozkoszujemy się dotykiem naszych ust i wzajemnym ciepłem. Kocham go, ponieważ jest z Nickiem Brownem, który nauczył mnie odczuwać całą gamę emocji, a nie tylko cierpienie i samotność, nauczył mnie jak się uśmiechać i cieszyć się z drobnych rzeczy.

Czuję jego chłodną dłoń na moim rozgrzanym policzku. Dodaje mi to trochę pewności siebie. Pogłębiam pocałunek na tyle, by nie naruszyć tej niewinnej pasji, z jaką oboje chłoniemy swoje ciepła.


Nick uśmiecha się do mnie czule, kciukiem pocierając moją skórę. Odwzajemniam jego uśmiech, trochę szerzej niż bym chciał, ale co ja po radzę, że jestem po prostu szczęśliwy. Chowam twarz w jego puchatym szaliku, powstrzymując łzy radości i jakoś próbując opanować mój wyszczerz.

Papierosy spaliły się do połowy. Jakoś straciłem ochotę na dalsze palenie. Rzucam używkę na ziemię, Nick robi to samo, po czym obejmuje mnie ramionami. Opiera brodę na mojej głowie, zsuwając mi do tyłu czapkę. Bawię się rogiem jego szalika, w myślach przeklinając fakt, że jesteśmy na dworze. Przez grube ubrania nie mogę usłyszeć bicia jego serca, a jestem ciekaw czy szaleje tak, jak moje. Może kiedy indziej się dowiem.

Do naszych uszy dociera czyjś śmiech. Znad ramienia Nicka widzę, jak w naszą stronę idą trzy dziewczyny. Chłopak chce się ode mnie odsunąć, ale przytrzymuję go, obejmując jego plecy ramionami.

- Zobaczą – szepcze zdenerwowany.

- Pomyślą, że jestem wychudzoną laską.

To dziwne, że tym razem ja pomagam zebrać mu się na odwagę. Nieznajome, ale miłe uczucie. Nick obejmuje mnie ciaśniej, kiedy przechodzą obok nas. Kiedy są kawałek dalej mogę usłyszeć:

- Widziałaś te nogi? Chudzina! Też chcę takie.

Nie, nie chcesz.

- Jak dla mnie trochę za chuda.

Zdecydowanie.

- Narzekasz.

Więcej już nie słyszę, są za daleko.

Odsuwam się lekko od Nicka i patrzę na niego z uśmiechem.

- A nie mówiłem?

Chłopak w odpowiedzi parska śmiechem.
Ruszamy przed siebie, ku wyjściu z parku. Śnieg skrzypi pod naszymi butami, a kurtki szeleszczą, ocierając się o siebie.
Z mojej twarzy nie schodzi uśmiech.

- Właściwie, to skąd tu się wziąłeś? – pytam.

- Wracam od weterynarza. Duch się przeziębił i trzeba było kupić mu leki.

- U zwierząt to trochę inaczej niż z ludźmi, co nie?

Chyba powinienem to wiedzieć, w końcu mam kota. Ale Ramsay ma głupie szczęście. Tyle razy zeżarł coś dziwnego lub spał na parapecie przy otwartym oknie, czy zleciał z szafki, a jemu nadal nic nie jest. On jest niezniszczalny.

- Gorzej to na nie wpływa, bardziej się męczą.

Stajemy przy wyjściu z parku. Droga do domu Nicka jest po lewej, do mojego wiedzie prosto. Mimo, że do szkoły mamy porównywalną odległość, to od siebie mieszkamy spory kawałek. Dokładnie piętnaście minut autobusem i dziesięć tramwajem.

- Przyjdziesz do mnie? – pyta. – Opowiedziałbyś mi, jak było na terapii. Znaczy tylko, jeśli byś chciał, do niczego cię nie zmuszam. Choć nie ukrywam, że chciałbym wiedzieć – mota się we własnych myślach i wypowiedzianych słowach. Jeszcze jakiś czas temu pewnie bym się przeraził tym, że jest taki niezdecydowany. Teraz zupełnie mi to nie przeszkadza.

Nick wiedział o mojej sesji u psychiatry. Ostatnio mówię mu więcej, niż bym chciał. W ogóle mówię więcej. A nawet, jak przeciętny nastolatek, zaczynam być niewolnikiem telefonu. A to wszystko przez Nicka i Lizzy, bo ciągle do mnie piszą.

- Przyszedłbym, może nawet bym ci opowiedział, ale nie mogę. Za godzinę przychodzi do mnie Lizzy. Wjebała nas w robienie plakatu na kiermasz.

Jego oczy posmutniały

* * *

- Twój kot jest niemożliwy – komentuje Lizzy.

Ramsay zwinięty w kulkę gryzie własne nogi.

- Daj mu spokój, i tak zaraz pójdzie spać – nie odrywam wzroku od kolorowanego elementu.

- To normalne u kotów?

- Zęby mu rosną i go to drażni. Lepsze to, niż miałby gryźć ludzi albo meble. Sam sobie krzywdy nie zrobi. Lepiej zajmij się swoją częścią, bo coś opornie ci idzie – unoszę na nią zmęczone spojrzenie. Podczas robienia szkicu była skupiona i zdeterminowana, najwyraźniej już jej się to znudziło.

- Wiesz, że jadaczka mi się nie zamyka. A ty dzisiaj jesteś milczący – otwiera cienkopis i zaczyna obrysowywać kontur. - Bardziej niż zwykle – dodaje.

- Przecież ja zawsze siedzę cicho – przypominam jej.

- Ale od pewnego czasu zacząłeś z nami rozmawiać. Już się przyzwyczaiłam!

Przewracam oczami i wracam do rysowania. Może się zniechęci i w końcu weźmie się do pracy. Nawet poświęciłem się, pozwalając jej włączyć Orange Goblin, za którym średnio przepadam. Ale to też nic nie dało. Papla i papla, kompletnie zagłuszając muzykę, a moje uszy więdną z każdym kolejnym jej słowem.

- Dobra, robimy sobie przerwę na kawę i ciacho – zarządza, odkładając na bok cienkopis.

- Liz, ty dopiero zaczęłaś – jęczę cierpiętniczo. - Sama będziesz to kończyła.

- Spokojnie, jak na wojnie.

Wyłącza muzykę, wstaje i łapie mnie za ręce, ciągnąc do góry. Biorę kota na ręce i wychodzimy z mojego pokoju, a ja jeszcze upewniam się, że dobrze zamknąłem drzwi. Gdybym go tam zostawił, to poobgryzałby wszystkie kredki i nażarłby się papieru.
W kuchni robię nam ciepłe napoje, sobie herbatę, dziewczynie kawę. Lizzy, zupełnie jakby była u siebie, otwiera po kolei wszystkie szafki w poszukiwaniu słodyczy,

- No co jest? - pyta, kiedy już siadamy na kanapie.

Ledwo udaje mi się uniknąć poparzenia herbatą, kiedy Ramsay wskakuje na kanapę, chcąc wyżebrać jedzenie. Swój mały łepek prawie wsadza w paczkę ciastek, którą Liz odsunęła na długość ręki. Chwytam czworonoga i kładę go na podłodze. Ten patrzy na mnie obrażony, ale chwilę później biegnie do swojego kartonu i zaczyna go obgryzać.

- A co ma być?

- Nie rżnij głupa – przewraca oczami. - Coś cię męczy.

- Nie męczy, tylko…

Lizzy patrzy na mnie wyczekująco, zaś ja spuszczam wzrok i zaczynam bawić się zawieszką od herbaty
W myślach ciągle mam dzisiejsze przedpołudnie. Mróz, który został zastąpiony nagłym ciepłem. Gorące płomienie muskały moje wargi, a swoje źródło miały na ustach Nicka.
Stop.
Dopiero dociera do mnie, co właściwie się stało. A stało się dużo. Znajomi, nawet przyjaciele tak nie robią. Bez jaj. Czy on… Nie wygląda!
Potrząsnąłem głową. Jakby geja można było poznać po wyglądzie, brawo Thomas. Znaczy, czasami się da, ale… dobra, zatrzymaj ten pociąg pełen stereotypów. Mimo wszystko, czy to znaczy, że patrzy na mnie nieco pod innym kątem? Takim bardziej romantycznym? Czy to w ogóle możliwe, by ktokolwiek ktoś tak na mnie patrzył? Bo ja na Nicka tak właśnie spoglądam, co uświadomiłem sobie jakiś czas temu, ale sam przed sobą przyznałem się do tego całkiem niedawno.
Pocałunek jest czymś… intymnym, jakby nie patrzeć. Robią to ludzie, którzy darzą się tym ciepłym, specjalnym uczuciem i… Czy to oznacza, że ja i Nick… O mój Boże! Colton, nie zagalopowuj się tak!

- Całowałem się z Nickiem – mówię cicho.

- Ja pierdolę i dopiero teraz mi mówisz?! Masz mi wszystko opowiedzieć – podrywa się z miejsca, prawie wylewając kawę na kanapę i wysypując ciastka na dywan.

- Zadajesz sobie sprawę, że w poniedziałek musimy oddać ten plakat? - próbuję wykręcić się z prawdopodobnie najgorszego szczegółowego planu wydarzeń, jaki przyszło mi układać w całej mojej szkolnej karierze.

- Są rzeczy ważne i ważniejsze.

- To ja już wolę Orange Goblin – krzywię się.





Komentarze

  1. Ajajaj, dziękuję za dedykację, bro!♥ Rozdział jak zwykle cudowny. Szczególnie podobała mi się scena pocałunku. <": Czekam na tę agresywniejszą wersję hehe.
    Czekam na następny rozdział. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. O borze szumiący *o* kocham to opo *o*

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz