Thomas
Jestem największym idiotą, jakiego świat widział. Po jaką
cholerę poszedłem na ten pierdolony francuski?! Głowa mi zaraz
odpadnie albo wybuchnie, a żołądek obróci się do góry nogami.
Mój humor i samopoczucie ze znośnego właśnie spadł do poziomu
„Zaraz wturlam się pod pociąg”. Cały dzień starałem się
zlewać lekki ból głowy (który przez Hawkinsa stał się nie do
zniesienia) i wręcz wysysający ból brzucha. Odkąd przestałem
prawidłowo się odżywać i w ogóle cokolwiek jeść nieustannie
jestem ospały, wykańczają mnie mdłości i bóle żołądka. Mimo
ogromnego głodu oraz tego, że wyniszczam samego siebie – nie
zamierzam przestać. Będę szedł w zaparte, aż pewnego dnia już
się nie obudzę, w końcu przestanę oddychać.
A żeby tego wszystkiego nie było mało, obok mnie siedzi nie kto
inny, jak Nick Brown. Czy ja naprawdę mam aż tak ogromnego pecha,
czy to los ma ze mnie ubaw? Niech mi ktoś odpowie, ponieważ mi już
skończyły się pomysły. Kątem oka rzucam mordercze spojrzenie
chłopakowi, który potulnie wypełnia rozdane nam kserówki. Właśnie
zabiera się za wykonanie trzeciego zadania, podczas gdy ja kończę
siódme. Odnoszę wrażenie, że jestem jak robot, który został
zaprogramowany na wkuwanie wszystkiego na pamięć. Moje życie to
książki i nauka. Jestem chodzącą encyklopedią bez życia
towarzyskiego. Nie mam nikogo, jestem tylko ja i te durne
podręczniki. Czasem, gdy tylko na nie spojrzę, mam ochotę
zwymiotować. Wtedy najchętniej bym je spalił, ale potem
przypominam sobie, że jestem niezdecydowaną pokraką i otwieram je
oraz zapamiętuję każdą zawartą w nich informację. Zapytany w
środku nocy o jakiś szczegół, nie ważne z jakiej dziedziny,
odpowiem bez zająknięcia – nie zdziwiłbym się, gdybym pamiętał
również numer strony. To nie tak, że wykuwam całe zdania nie
rozumiejąc nic z ich treści, bo to by było bezsensu. Rozumiem
wszystko, nie ma dla mnie rzeczy, której nie potrafiłbym pojąć,
choćbym nie wiem ile czasu miał nad tym się modlić i tak to w
końcu do mnie dotrze. Zastanawiam się tylko, czy mam jakiś limit i
na co mi to wszystko.
- Jakim cudem ty już prawie kończysz?
Z zamyślenia wyrywa mnie nie kto inny, jak kretyn zajmujący miejsce
obok mnie. Nie odpowiadam mu, nawet na niego nie spoglądam.
Podpieram dłonią policzek i wzdycham cierpiętniczo. Bawię się
zatyczką od pióra na przemian zamykając ją i otwierając, czemu
towarzyszą ciche kliknięcia.
Tekst, który właśnie czytam nie ma najmniejszego sensu. Co można ciekawego napisać o tym, że komuś się zepsuł kran i musiał zadzwonić po hydraulika? Nic a nic. Ale kogo to obchodzi, niech młodzież kształci się na bajeczkach wyssanych z palców ludzi, którzy pamiętają narodziny Elvisa Presley’a i niech im to wykładają osoby, których życie zatrzymało się na pierwszej wojnie światowej. Genialny pomysł! Na pewno wiele nauczę się o sztuce współczesnej od staruszka, za którego czasów ryło się w kamieniu, a elektronika to dzieło szatana.
Znów odpłynąłem myślami, tym samym zawieszając się w połowie czytanego tekstu. Podnoszę rękę, aby zapytać nauczyciela o tłumaczenie słowa, którego nie znam.
Tekst, który właśnie czytam nie ma najmniejszego sensu. Co można ciekawego napisać o tym, że komuś się zepsuł kran i musiał zadzwonić po hydraulika? Nic a nic. Ale kogo to obchodzi, niech młodzież kształci się na bajeczkach wyssanych z palców ludzi, którzy pamiętają narodziny Elvisa Presley’a i niech im to wykładają osoby, których życie zatrzymało się na pierwszej wojnie światowej. Genialny pomysł! Na pewno wiele nauczę się o sztuce współczesnej od staruszka, za którego czasów ryło się w kamieniu, a elektronika to dzieło szatana.
Znów odpłynąłem myślami, tym samym zawieszając się w połowie czytanego tekstu. Podnoszę rękę, aby zapytać nauczyciela o tłumaczenie słowa, którego nie znam.
- Tak, Thomasie? – Zwraca na mnie uwagę Canavan.
- Co oznacza sceller? - Mam wrażenie, że źle
przeczytałem to słowo.
- Uszczelka – odpowiada natychmiast.
- Mógłby pan zapisać wymowę na tablicy? – Dopytuję.
- Jasne.
Wstaje zza biurka i kredą zapisuje znaki. Przepisuję je wraz z
tłumaczeniem w wąską przerwę między zdaniami, nad słowem
którego nie znałem. Reszta grupy zapewne przeklina mnie w myślach,
nazywa kujonem oraz lizusem, dorabiając do tego kilka oryginalnych,
za pewne bardzo kreatywnych określeń. Mogę jedynie westchnąć i
udawać, że nie wiem co właśnie siedzi w ich głowach, to jak
bardzo pragną, abym w końcu zniknął. Staram się ignorować noże,
które wbijają mi w plecy swoimi spojrzeniami.
Nick
Spoglądam na niego kątem oka. Widzę jego ból. Niemalże potrafię
dostrzec ciężar cierpienia na jego chudych, kościstych barkach.
Nie umyka mi nawet cień zawodu na samym sobie, który ukrywa się w
jego pięknych, niestety przepełnionych smutkiem oczach. Świadomość
bólu, jaki kryje w sobie chłopak obok mnie ściska mi serce i
sprawia, że trudniej mi się oddycha, jakby powietrze stało się
gęste jak mgła w jesienny poranek. Moje myśli odpływają od zadań
na lekcji języka francuskiego i dryfują w stronę sztormu pytań
„Dlaczego?".
Thomas
Lekcja francuskiego się kończy i mimo, że bardzo cieszę się z
powrotu do domu, to niesamowicie ociągam się i staram się
wykonywać jak najmniej gwałtowne ruchy. Kiedy w końcu doczłapię
się do domu, to przeszukam go wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu
tabletek przeciw bólowych. Później najchętniej poszedłbym spać
i obudził się dopiero jutro. Albo już nigdy.
Odkładam książki do szafki, zabierając ze sobą jedynie te, z których będę musiał skorzystać, aby przygotować się na jutrzejsze zajęcia. Zatrzaskuję niebieskie, metalowe drzwiczki i z ulgą idę do wyjścia. Przepycham się między ludźmi, czując się bardzo niekomfortowo.
Wychodzę na świeże powietrze i kieruję się na lewo w stronę przystanku autobusowego.
Odkładam książki do szafki, zabierając ze sobą jedynie te, z których będę musiał skorzystać, aby przygotować się na jutrzejsze zajęcia. Zatrzaskuję niebieskie, metalowe drzwiczki i z ulgą idę do wyjścia. Przepycham się między ludźmi, czując się bardzo niekomfortowo.
Wychodzę na świeże powietrze i kieruję się na lewo w stronę przystanku autobusowego.
- Tommy!
Słyszę tego kretyna i momentalnie krew zaczyna we mnie buzować. W
jakim języku mam mówić, żeby w końcu do niego dotarło, że nie
jestem zainteresowany zawieraniem znajomości? Zastanawia mnie, czy
on to robi specjalnie, a może naprawdę jest aż tak głupi, by nie
zauważyć mojej odpychającej postawy wobec... KAŻDEGO.
- Nie słyszysz, że cię wołam? Zaczekałbyś – mówi, kiedy
dorównuje mi kroku.
- Po jaką cholerę? – Warczę.
- Słuchaj, wiem, że się nie znamy, a dzisiaj rozmawialiśmy po
raz pierwszy – o ile można to w ogóle nazwać rozmową, ale –
Nagle pojawia się mi przed nosem. Zaskoczony, zatrzymuję się. –
Musisz wiedzieć, że nie jestem ślepy.
- Co ty nie powiesz – prycham. Paradoksalnie nie zauważa, że go
ignoruję.
Nick przewraca oczami.
- Coś jest na rzeczy, nie ukryjesz tego – kontynuuje. – Nie
chodzi mi o to, że masz mi się zaraz zawierzyć z całego swojego
życia i opowiadać historię kota twojej babci, jednak czasem dobrze
jest się komuś wygadać, tak po prostu. I wiesz…
- Czy prosiłem cię o poradę psychologiczną? – Wchodzę mu w
słowo. – Jest tak, jak powiedziałeś – dzisiaj rozmawialiśmy
po raz pierwszy, a ty zachowujesz się jakbyśmy znali się
przynajmniej kilka miesięcy. Powiem to pierwszy i ostatni raz, nie
mam ochoty na przyjaźnie, a ty znalazłeś sobie całkiem fajnych
znajomych. Jest dobrze jak jest, więc w końcu się ode mnie odwal –
kończę ostro. Próbuję wyminąć Nicka, ale on przytrzymuje mnie
za ramiona. Jak oparzony wyrywam się z jego uścisku. - Nie dotykaj
mnie – syczę, jednak w głębi jestem przerażony. – I nigdy
więcej nie nazywaj mnie „Tommy”.
Nick sparaliżowany stoi na przeciwko mnie. Oczy ma szeroko otwarte,
przez co mieszanka ciemnego brązu i bursztynu staje się jeszcze
dziwniejsza, wręcz szalona. Chłopak otwiera usta, aby coś
powiedzieć, ale nie daję mu takiej możliwości.
- Spierdalaj – kończę krótko temat.
Wymijam go szybkim krokiem. Nie idę na przystanek, nie wytrzymam w
autobusie. Muszę się przejść, zapalić, zaszyć w jakimś kącie
i odreagować. Kieruję się do miejsca, o którym nie wie zbyt wiele
ludzi, w którym mogę pobyć sam ze swoimi myślami i nie będąc
zamkniętym w czterech ścianach. Przez całą drogę ze wszystkich
sił staram się nie dopuścić do siebie tej jednej dręczącej mnie
myśli, tej która odbiera mi tlen i sprawia, że czuję się jeszcze
bardziej beznadziejny i niewart niczego, niż po wyzwiskach i
pobiciach Hawkinsa.
Wchodzę w głąb parku pełnego ławek, kolorowych uliczek i
spacerujących ludzi. Widzę błogie uśmiechy na twarzach starszego
małżeństwa i zastanawiam się czy ja też bym tak potrafił,
czerpać z życia każdą chwilę, cieszyć się tym co jest. A zaraz
potem przychodzi myśl, że zapewne nie dożyję takiego wieku,
ponieważ w pewnym momencie pęknę, nie wytrzymam i ze sobą
skończę.
Przeskakuję przez niewielki strumyczek, który oddziela zadbaną
część parku, od tej, która rozrasta się tak, jak każe jej
natura. Prawie nikt tu nie przychodzi, ponieważ ludzie nie wiedzą,
że za bujno rozrośniętymi krzakami znajduje się istny raj. Nie ma
tutaj śladu ingerencji człowieka. Pod nogami mam miękki, soczysto
zielony mech, trawy, wystające korzenie drzew i drobne kwiatki.
Przewrócone drzewo pokryła bujna roślinność, tworząc coś
pięknego, coś co narysowałem już kilkukrotnie, jednie zmieniając
styl, przybory i perspektywę. Połamane przez wiatr gałęzie i
gałązki chrzęszczą pod moimi stopami, a niewielkie krzewy
czepiają się moich ubrań – nie przeszkadza mi to ani trochę,
ponieważ to jedyne miejsce, w którym mogę zaznać odrobiny
spokoju. Staję pod ogromnym drzewem, prawdopodobnie najwyższym i
najszerszym w tym parku, jak nie w całym Denver. Ściągam plecak i
odkładam go na ziemię. Siadam na wystającym, grubym korzeniu i
plecami opieram się o pień. Zamykam oczy i oddycham głęboko,
rozkoszując się tutejszym spokojem. Nie panuje tu idealna cisza,
nawet nie jest blisko niej, mogę powiedzieć, że panuje tu
harmider, a moje uszy atakuje gama przeróżnych dźwięków. Piękny,
delikatny śpiew ptaków, miarowy szum liści, skrzypienie gałęzi
przy większym podmuchu wiatru, natarczywe stukanie dzięcioła,
który obrał sobie za cel drzewo po mojej lewej stronie, całkiem
niedaleko; nie jest cicho. Jednak w porównaniu ze szkolnym gwarem i
chaosem dużego miasta, to tutejsze dźwięki wydają się być
prawie niesłyszalne, zupełnie jak oprawa muzyczna w filmach –
wszyscy słyszymy melodie, pomagające wczuć się w fabułę, jednak
nikt nie zwraca na nie większej uwagi. Do moich uszu dociera nowy
odgłos drapania, a krótką chwilę później, płomieniście ruda
wiewiórka przebiega tuż obok mojego ucha. Podnoszę głowę i
obserwuję jak zwierzątko wspina się ku górze, opuszczam ją
dopiero, kiedy rudy, puszysty ogon znika mi z oczu.
Chłonę wzrokiem otaczająca mnie przyrodę i choć promienie słońca
padają prosto na moją twarz, to nie zamykam oczu, ponieważ ten
widok daje mi upragniony spokój. Wszystko ma swój czas i kolejność,
nic nie dzieje się bez pośpiechu – chciałbym, aby tak było w
moim popapranym życiu.
Z zamyślenia wyrywają mnie uparte wibracje mojego telefonu.
Wyciągam z kieszeni spodni zdezelowane urządzenie i muszę
przetrzeć oczy, aby mieć pewność, że wzrok mnie nie myli.
Przełykam głośno ślinę i odbieram.
- Tak? - zaczynam niepewnie. Nie rozmawialiśmy od około dwóch
tygodni.
- Mam dłuższą chwilę, więc postanowiłam, że zadzwonię – po
jej głosie wnioskuję, że również czuje się niezręcznie. -
Jesteś już w domu? - Pyta. Próbuje zachowywać się jakby nigdy
nic się nie stało, jakby nasza sytuacja była normalna. Tylko że
między nami już dawno zanikło coś takiego, jak „normalność”.
Czy typowym jest, że matka i syn widują się raz na dwa tygodnie –
przelotnie, kiedy syn idzie położyć się spać, a matka wróci z
pracy? Nie. To jest chore.
- Nie, jeszcze nie – odpowiadam zgodnie z prawdą, nie widzę
powodu, dla którego miałbym ją okłamywać. Wystarczy, że nie
wie, że jej syn to życiowa porażka, ciota, która nie umie sobie
poradzić i prawdopodobnie w przyszłości również zawali, jest
głodującym się wyrzutkiem społecznym, marzącym o młodej
śmierci.
- Oh, no tak, pewnie wybierasz się gdzieś ze znajomymi – śmieje
się nerwowo. – Nie chcę ci przeszkadzać, więc lepiej…
- Nie! – Reaguję natychmiastowo. – To znaczy... Jestem sam,
właśnie idę do sklepu plastycznego. Zużyło mi się parę ołówków
i muszę kupić nowy pędzel. – Przecież nie powiem jej, że
siedzę sam, w miejscu, o którym nie wie praktycznie nikt i staram
się nie rozpłakać.
Nie chcę przerywać rozmowy, mimo że kompletnie nie mam pojęcia, o
czym mam opowiadać. Chcę móc słyszeć ją częściej i więcej,
niż tylko „ Wróciłam! Oh, kładziesz się już spać? Dobranoc,
synku”. Pragnę widywać ją nie tylko wieczorem, kiedy przychodzi
zmęczona po pracy, ale też w leniwe popołudnia, rozmawiając o
wszystkim i o niczym, albo oglądając filmy. Tak jak robią to inne
matki i synowie. Dlaczego my tak nie możemy? Tęsknię za nią…
- Masz pieniądze? Czy przesłać ci na konto?
- Nie musisz, mam tyle ile potrzebuję.
A nawet za dużo. Pieniądze, które zostawia każdego ranka, abym
zrobił lub kupił sobie coś na obiad, chowam do książki na półce
w jej sypialni. Czasem je wezmę, ale tylko wtedy, gdy naprawdę
czegoś potrzebuję.
- Dobrze, a masz koncepcję, co będziesz dzisiaj jadł na obiad?
- Jeszcze nie, ale to nie problem. Raz dwa coś wymyślę.
Gówno prawda. Nie zamierzam dzisiaj jeść.
Milkniemy na dłuższą chwilę. Oboje nie wiemy, co moglibyśmy
powiedzieć, o czym porozmawiać. Mam wrażenie, że zaraz się
rozłączy, kiedy ona nagle zadaje pytanie, którego najmniej się
spodziewałem.
- Wszystko u ciebie w porządku?
To pytanie, niby takie normalne; zwykła, codzienna troska. A jednak
sprawiła, że moje serce zabiło szybciej i poczułem w nim
delikatne ciepło.
- Dlaczego pytasz?
- Nie brzmisz za dobrze. Thomas, czy coś dzieje?
Christopher Hawkins się dzieje. Nick Brown się dzieje. A
największym problemem w tym wszystkim jestem ja.
- Wiem, że między nami nie jest najlepiej, ale uwierz mi, że
chciałabym aby było całkiem inaczej, żebyśmy mogli żyć jak
normalna rodzina. Ale pamiętaj, że jestem twoją mamą, możesz mi
powiedzieć o wszystkim, a ja zawsze postaram się ciebie zrozumieć
i pomóc ci w miarę moich możliwości.
- Nic się nie dzieje, mamo. Tylko trochę boli mnie głowa, ale to
nic poważnego.
Przepraszam.
- Na pewno?
- Tak.
Przepraszam.
W tle słyszę czyjś głos, a chwilę później mama mówi, że musi
wracać do pracy, po czym się rozłącza.
Chowam telefon do plecaka, po czym ukrywam twarz w dłoniach. Czuję
słony smak łez spływających mi po policzkach i mam ochotę sobie
przywalić. Miałem jej nie okłamywać, a jak zwykle nawaliłem.
Może gdybym jej powiedział… Nie. To by nie wypaliło, nic by to
nie dało. Uznałaby mnie za dziwaka i wysłała do psychiatryka,
albo kompletnie olałaby sprawę. Jednak powiedziała, że postara
się zrozumieć i mi pomóc…. Po co miałaby się przejmować?
Przecież sobie zasłużyłem, prawda? To przez moją pokraczność.
Kurwa. Już nic nie wiem, kompletnie zgłupiałem. Czuję się jak
gówno. Jedno wielkie gówno. Nic nie umiem zrobić dobrze. Wszystko
niszczę, wszystkich zawodzę. Jestem pokraką, która nic nie
potrafi; nawet zadbać o własne życie.
* * *
Zaczyna robić się ciemno, kiedy wchodzę do pustego domu. Nie
zapalając światła, ściągam buty i od razu idę do swojego pokoju
na piętrze. Jest w nim ciemno jak w grobowcu, ledwo jestem w stanie
dostrzec swoje palce u stóp. Pomieszczenie znajduje się na
wschodzie, więc przez większość dnia jest tu ponuro; też rzadko
kiedy odsłaniam rolety, a ściany - zarówno jak meble - utrzymane
są w ciemnych barwach. Nie przeszkadza mi to, wręcz przeciwnie.
Czułbym się niekomfortowo gdyby w pokoju było jasno. Dzięki temu
mrokowi mogę w pozornym spokoju zaszyć się we własnych myślach,
nic mnie nie rozprasza, nic mi nie przeszkadza w planowaniu
autodestrukcji. Ten pokój idealnie odzwierciedla moją duszę, jest
zobrazowaniem mroku, który we mnie siedzi.
Rzucam plecak pod biurko i ciężko opadam na niepościelone łóżko.
W brzuch wbija mi się róg książki, podczas której czytania
zasnąłem wczoraj wieczorem. Spoglądam na niedokończony obraz na
sztaludze uciapanej farbą – las, który w zamyśle ma odbijać się
w tafli jeziora, a całość ma być skąpana w świetle zachodzącego
słońca. Jest to moje wspomnienie. Bardzo bolesne, chodź nie
powinno, bo byłem wtedy przeszczęśliwy. Jednak teraz, kiedy…
gwałtownie chwytam poduszkę i rzucam nią na oślep. Słyszę
głuchy huk, a zaraz potem trzask drewnianej ramki upadającej na
panele, czemu również towarzyszy dźwięk rozbijanego szkła.
Zrywam się jak oparzony i klękam przed zniszczoną oprawą na
zdjęcie. Odwracam starą, żółtą ramkę, drobne kawałki szkła
sypią się na panele. Trzęsącą się dłonią wyszarpuję
stłuczone szkiełko, raniąc się w rękę, wyciągam fotografię,
na którą skapuje pojedyncza łza. Po chwili wybucham histerycznym
szlochem, moje ciało drży niepohamowanie, nie potrafię złapać
głębszego oddechu, a do klatki piersiowej przyciskam zdjęcie. Nie
potrafię na nie spojrzeć, gdybym to zrobił równie dobrze mógłbym
się powiesić, bo dałoby to taki sam efekt.
- Dlaczego?! - Charczę. Mój głos brzmi, jakbym miał gardło w
strzępach. To nie gardło, to serce.
Zaciskam prawą rękę w pięść. Krzyczę z bólu wypuszczając
zakrwawione szkło. Na wewnętrznej stronie dłoni mam długie
przecięcie, z którego sączy się krew. Przez ciemność ledwo
dostrzegam rubinową ciesz, tworzącą czerwoną ścieżkę przez
całą długość przedramienia, a następnie skapującą z łokcia
na podłogę; pojedyncze krople zbierają się w malutką kałużę.
Jak zahipnotyzowany obserwuję to zjawisko. Łzy przestały lecieć i
teraz powoli zasychają na mnich policzkach, co nie jest
najprzyjemniejszym uczuciem. W głowie mam kompletną pustkę, a
jedyne co czuję to pieczenie dłoni w miejscu skaleczenia oraz
gładkość papieru fotograficznego pod palcami.
Siedzę tak dłuższą chwilę, nie poruszając się ani o milimetr.
Moja prawa ręka drży delikatnie, a strugi krwi na przedramieniu
zaczynają zasychać. Podnoszę się powoli z podłogi, moje stawy
wydają z siebie nieprzyjemne dźwięki. Odkładam fotografię na
biurko, po czym jak zjawa udaję się do łazienki. Moje ciało jest
całe obolałe, nogi odmawiają mi posłuszeństwa i ledwo mogę nimi
poruszać, głowa pęka mi od nadmiaru płaczu, negatywnych emocji, a
także od bolesnego zderzenia ze ścianą szkolnej toalety. Oczy
pozostają puste, wyprane z jakichkolwiek emocji. Zapalam światło i
mija chwila zanim przyzwyczajam się do jasności ledowych żarówek.
Z szafki nad pralką wyjmuję prowizoryczną apteczkę - plastikowe
pudełko po brzegi wypełnione lekami przeciwbólowymi, kompresami,
bandażami i tym podobnymi rzeczami. Obmywam rękę wodą z kranu,
zaczynając od łokcia i ścierając w połowie zaschniętą krew.
Kiedy zaczynam przemywać ranę wodą utlenioną, czuję jak
drętwieje mi dłoń, która zaczyna się trząść jakbym miał atak
padaczki; zagryzam mocno wargę byleby nie krzyczeć z bólu. Jednak
to nic w porównaniu z mękami, jakie przynosi mi życie. Z rany
wydobywa się mnóstwo piany. Z moich ust wyrywa się cichy krzyk i
tylko resztkami sił powstrzymuję się przed wrzaśnięciem na cały
dom.
Cierpię. Zasługuję na ten ból.
Powtarzam czynność kilka razy, dopóki ilość piany wydobywającej
się z rany nie zmaleje do minimum. Przecięcie zakrywam warstwą
jałowych opatrunków, odrętwiałą, trzęsąca się dłoń obwijam
bandażem. Nie jest idealnie, ale to jedyne co potrafię. Chowam
prowizoryczną apteczkę.
Urywam spory kawałek papieru toaletowego i wracam do swojego pokoju.
Po zapaleniu w nim światła dostrzegam ogromny bajzel, a także to,
jak bardzo przytłaczające jest to pomieszczenie. Szare ściany są
zapełnione plakatami oraz moimi rysunkami i obrazami, których spora
większość jest czarno biała, a niektóre z nich przedstawiają
makabryczne, cierpiętnicze postacie lub sceny. Meble mam zniszczone
i bardzo stare, jedynie biurko można nazwać w miarę nowym, jednak
ono również posiada mnóstwo rys, plam i zadrapań. Plamy z farby
na panelach, skrzypiąca sztaluga, przetarty fotel biurowy i
walające się wszędzie pomięte kartki. Pokój nie jest duży, a
przez to wszystko wydaje się być wręcz klaustrofobiczny; panująca
w nim atmosfera przytłacza; całość wydaje się być pusta,
bezduszna.
Papierem ścieram krew z podłogi - o ile plamy czerwonej farby nie
nie przeszkadzają, tak tego nie potrafię znieść, napawa mnie to
lekkim obrzydzeniem. Później ostrożnie sprzątam rozbite szkło, a
żółtą ramkę kładę na biurku obok zdjęcia. Opuszkami palców
wodzę po ręcznie malowanym drewnie, a niechciane wspomnienia
napływają do mojej głowy, przez co zaczyna mnie boleć jeszcze
bardziej.
Spoglądam na nieskończony obraz i mam ochotę go spalić, ale
zamiast tego z półki nad biurkiem wyjmuję pudełko z farbami
olejnymi, paletę oraz słoik z pędzlami. Na paletę wyciskam
odrobinę farby w kolorach ciemnego cynobru i zółci kadminowej
pomarańczowej, mieszam je ze sobą, dodając niewielką ilość
oleju lnianego. Otrzymana barwa nie jest odpowiednia, za ciemna -
jednak mogłem użyć cybobru jasnego. Chwilę szperam w pudełku z
farbami, wyjmuję z niego dwie tubki i przyglądam się im badawczo,
jakby miały mi dać odpowiedź na wszystkie nurtujące mnie pytania.
Nonsens. Wybieram jeden z odcieni żółci i mieszam go z wcześniej
powstałą mieszanką. Teraz jestem usatysfakcjonowany. Barwy, z
których korzystałem wczoraj rozcieńczam olejem lnianym. Chwytam
jeden z cienkich pędzli, który moczę w farbie. Staję przed
płótnem. Zamykam oczy i biorę głęboki wdech. Ponownie przyglądam
się niedokończonemu obrazowi, a kiedy jestem w stu procentach
pewny, robię pierwsze pociągnięcia na powstającym niebie.
Jestem spokojny i opanowany. Ręka mi nie drży, tylko pewnie kieruje
pędzlem po płótnie. Moje myśli nie są już chaosem, namalowałem
mur oddzielający mnie od nich. Nawet ból głowy nie jest tak
okropny jak wcześniej, choć niestety nie potrafię go całkowicie
zignorować. Czuję mieszankę zapachów farby olejnej i oleju
lnianego, moja dłoń pokryta jest różnymi odcieniami błękitu i
zieleni, oczy widzą tylko i wyłącznie powstający obraz. Uspokaja
mnie to i pomaga nie myśleć. Działa za każdym razem. Rysując czy
malując odcinam się od wszystkiego co mnie otacza i uciekam do
miejsca, w którym nie dosięgnie mnie nic niedobrego.
Kompletne wycieńczenie dopada mnie około jedenastej w nocy.
Przyglądam się obrazowi i z satysfakcją stwierdzam, że nie
zostało mi dużo do namalowania. Nie śpieszy mi się, mógłbym go
dokańczać w nieskończoność, po prostu cieszę się, że zwolni
mi się miejsce na sztaludze na kolejne blejtramy*. Odkładam na
miejsce pudełko z farbami oraz słoik z pędzlami, paletę kładę
na wierzchu, aby nie zrobić kolejnych kolorowych plam na meblu. Z
brudnymi pędzlami udaję się do łazienki, aby choć trochę zmyć
z nich farbę, jednak tak czy siak włosie stwardnieje i po jakimś
czasie będę musiał kupić nowe. Wracam do pokoju aby odłożyć
pędzle na miejsce i rozszczelnić okno. Przez nadmiar woni farb
olejnych zaczyna kręcić mi się w głowie, przez co trudniej mi
zapanować nad pulsującym bólem. Z szafy wyciągam stare spodnie
dresowe z dwoma niewielkimi dziurkami przy lewej nogawce oraz spraną
koszulkę.
Po szybkim prysznicu rzucam się plackiem na łóżko. Książka
ponownie wbiła mi się w brzuch, więc odkładam ją na szafkę
nocną. Podłączam telefon do ładowania, sprawdzam czy mam włączony
budzik, a gdy jestem pewien, że rano usłyszę tą samą,
denerwującą melodię, zakopuję się po uszy w kołdrze i czekam na
sen. Ale sen nie przychodzi. W całym domu panuje cisza i bezdenna
ciemność. Ból głowy narasta, żołądek związuje mi się w
ciasny supeł, przypominając mi, że minął drugi dzień odkąd nie
tknąłem jedzenia. Rana na ręce pulsuje i dopiero teraz uświadamiam
sobie, że nie odrobiłem zadań domowych, ani nie pouczyłem się na
jutrzejsze lekcje, w dodatku jeśli nie chcę otrzymać nagany muszę
uczestniczyć jutro w lekcji wf. Bezkarnie wolno mi opuścić
osiemnaście godzin lekcyjnych, a kiedy przekroczę ten limit będą
mnie czekały nieprzyjemne konsekwencje. Można powiedzieć, że
rozplanowałem sobie dni, w których będę zwiewał z wychowania
fizycznego.
Przez grobową ciszę przebija się dźwięk otwieranego zamka w
drzwiach, a zaraz po nim następuje ciche tupanie butów. Moje serce
staje na moment. Mam ochotę zbiec po schodach i ją przytulić.
Jednak jedyne co robię, to odwrócenie się w stronę okna i
udawanie, że śpię, kiedy zagląda do mojego pokoju i szepcze ciche
„Dobranoc”.
_______
Komentarze
Prześlij komentarz