Thomas
Kończę palić papierosa, chowając się w tym samym miejscu co
zawszę, kiedy znikąd pojawia się Nick Brown. Dostrzega mnie i
staje nagle, jakby w jednej chwili zapuścił głęboko korzenie.
Chwilę się waha, po czym kieruje się w moją stronę. Przeklinam
go w myślach, trąc filtrem po betonie i wydmuchując ostatni obłok
dymu papierosowego.
Chłopak staje przede mną i poprawia ramiączko granatowego plecaka.
- Cześć – mówi.
Spoglądam na niego i widzę, że nie jest do końca pewien, czy
podejście do mnie było dobrym pomysłem. Dobrze, niech się waha. A
potem niech całkiem sobie odpuści.
Nie mam ochoty się z nim kłócić, czy nawet grać oschłego,
wiecznie obrażonego na cały świat chłopca. Czuję się dzisiaj
jakbym był przerzuty, wypluty i zdeptany.
Odpowiadam mu cichym “hej”, które brzmi jak chorobliwy jęk
łosia.
-Trochę głupio mi o to pytać, ale… sprawdziłbyś moje zadanie z
francuskiego? Po wczorajszym
stwierdzam, że nie masz z nim większych problemów, albo nawet
wcale, więc pomyślałem, że mógłbyś mi pomóc. W dodatku mam
dzisiaj dziwne przeczucie, że weźmie mnie do odpowiedzi, a ja wiem,
że na pewno mam w nim błędy. Zawsze popełniam te najbardziej
oczywiste i wiesz, nie chcę się ośmieszyć przy całej klasie, a…
- Za dużo mówisz – przerywam ze zniecierpliwieniem zanim zdążę
pomyśleć. Karcę się w myślach.
Nick uśmiecha się krzywo i speszony łapie za kark.
- Często to słyszę, przepraszam.
Wzruszam ramionami.
- Daj to zadanie.
Chłopak wyciąga zeszyt z plecaka i mi go podaje. Z własnego
piórnika wydobywam ołówek. Czytam jego wypociny. Jest tak jak
mówił - popełnia błędy których normalnie się nie robi, bo ich
poprawność jest zbyt oczywista. Zdarzają mu się literówki,
wyłapałem też dwa błędy gramatyczne. Jego znajomość języka
francuskiego nie jest najlepsza. Ma zaległości i jeśli ich nie
nadrobi, to marnie skończy. Co innego zaliczanie sprawdzianów i
kartkówek, byle by nie mieć zagrożenia, a co innego egzamin
końcowy. O ile zdecyduje się zdawać francuski na egzaminie,
w co powątpiewam patrząc na te wypociny.
Tak po za tym, to Nick ma bardzo ładne i czytelne pismo. Może
litery są odrobinę zbyt okrągłe i przez to jakby dziewczęce,
jednak nie potrafię wyobrazić sobie by gryzmolił jak kura pazurem.
-Co ci się stało w rękę? – Pyta, wyrywając mnie z zamyślenia.
Dopiero teraz zauważam, że usiadł po mojej prawej stronie.
- Nic – odpowiadam przysuwając ją bliżej siebie.
Nick nie drąży tematu. Rzuca ostatnie spojrzenie na zawiniętą w
bandaż dłoń, po czym zaczyna bawić się palcami.
A ja dalej kreślę w jego zeszycie. Właściwie, dlaczego to robię?
Wczoraj kazałem mu spierdalać, a dziś sprawdzam jego zadanie
domowe. Możliwe, że przez tępy ból głowy, wysysający ból
brzucha oraz ogólne wykończenie, nie jestem w stanie utrzymać
mojej maski pełnej chamstwa i pogardy. Może jestem już tym
wszystkim zbyt zmęczony i chwytam się pierwszego lepszego koła
ratunkowego. Może moje wewnętrzne pragnienia, które starałem się
tłumić, wykorzystały okazję i wymknęły mi się spod kontroli.
Może podświadomie próbuję się z nim jakoś dogadać - jakkolwiek
żeby nie być już samotnym. Może, może, może...
… Tak naprawdę to jedyne wytłumaczenie. Kiedy to sobie
uświadamiam, drętwieję na całym ciele. Mam ochotę sobie
przywalić. Nie mam prawa tak myśleć. Nikt mnie nie potrzebuje.
Muszę przestać robić sobie nadzieję.
Dokańczam sprawdzanie jego zadania, po czym bez słowa oddaję mu
zeszyt. Chętnie teraz bym stąd zwiał.
Ciało mam ciężkie, jakby było z ołowiu. Już kilka razy doprowadziłem się do takiego stanu i nie kończyło się to najlepiej. Zaczynało się od wymiotowania żółcią – bo nie miałem czego zwrócić – a kończyło na zemdleniu na zimnych, łazienkowych kafelkach. Sam w domu, po obudzeniu czułem się jeszcze gorzej i byłem kompletnie zdezorientowany. Myślałem wtedy, że umrę. Za każdym cholernym razem. Z resztą patrząc na mnie teraz wydaje się, jakbym zdążył zabić się i zmartwychwstać parę razy – moje ciało jest zużyte jak stara ściera.
Ciało mam ciężkie, jakby było z ołowiu. Już kilka razy doprowadziłem się do takiego stanu i nie kończyło się to najlepiej. Zaczynało się od wymiotowania żółcią – bo nie miałem czego zwrócić – a kończyło na zemdleniu na zimnych, łazienkowych kafelkach. Sam w domu, po obudzeniu czułem się jeszcze gorzej i byłem kompletnie zdezorientowany. Myślałem wtedy, że umrę. Za każdym cholernym razem. Z resztą patrząc na mnie teraz wydaje się, jakbym zdążył zabić się i zmartwychwstać parę razy – moje ciało jest zużyte jak stara ściera.
Gapię się w przestrzeń, na bloki naprzeciwko. Bezpański kundel
goni rudego kota, który szybko czmycha na drzewo. Pies szczeka i
warczy; dźwięki te odbijają się echem w mojej głowie, przez co
czuję się jeszcze bardziej jak stary, podziurawiony worek.
- Dzisiaj też zmierzasz zwiać z wf-u? – Brown przerywa ciszę
między nami.
- Nie, dzisiaj nie – odpowiadam smętnie. Jasne, że mam zamiar,
kretynie.
Nick chichocze cicho i jest to nawet przyjemny dźwięk.
- Dlaczego dalej tu siedzisz? – Podejmuję się tematu. – Masz co
chciałeś, więc nic cię tu nie trzyma.
- A dlaczego miałbym odejść? - Patrzy na mnie wyczekująco.
Wzruszam ramionami.
- Bo nie ma tu nic interesującego, bo w tym czasie mógłbyś
rozmawiać z kimś wartym uwagi.
Odwracam wzrok, skupiając go na swoich żółtych trampkach. Może w
końcu do niego dotrze, że zadawanie się ze mną nie przyniesie mu
żadnych korzyści. Mam nadzieję, że zrozumie ten istotny,
niepodważalny fakt i da mi spokój, tym samym robiąc sobie
przysługę.
-Nie rozumiem, dlaczego tak o sobie mówisz. – Drgam kiedy słyszę
jego głos. – Każdy człowiek jest interesujący na swój własny,
unikatowy sposób. To że Christopher uważa cię za śmiecia, nie
znaczy, że nim jesteś. Ba! To czyste kłamstwo!
- Dlaczego o nim wspomniałeś? - Marszczę brwi.
- Zauważyłem, że unikasz go jak ognia, a także słyszałem jak
mówi o tobie parę nieprzyjemnych, dosyć kreatywnych zdań. Tylko
nie mam pojęcia czemu. – Zagryza policzek i podpiera go na dłoni.
Spogląda na mnie swoimi dziwnymi oczami i wpatruje się we mnie,
jakbym miał wypisane na twarzy wszystkie odpowiedzi na jego pytania.
Mam wrażenie, że wywierca mi dziurę w czole. Kulę się się w
sobie, ponieważ znów ogarnia mnie okropne uczucie, bycia ocenianym.
Czuję się wtedy brudny, mam nieodpartą chęć zniknięcia.
- Może jest powód? – Mówię, nawet na niego nie patrząc.
W myślach klnę na tego kretyna i błagam, aby przestał na mnie
patrzeć. Chcę zwinąć się kłębek i schować w ciemnym, ciasnym
kącie, żeby nikt nie mógł mnie znaleźć.
- Na przykład jaki?
Drgam niespokojnie na to pytanie. Mam ochotę zacząć się śmiać
histerycznie, niczym wariat, który postradał zmysły, ale nie
śmiałem się od tak dawna, że zdążyłem zapomnieć, jak to się
robi.
- Spójrz tylko na mnie. – Odwracam twarz w jego stronę i widzę,
że kompletnie nic nie rozumie. – Przyjrzyj się temu i powiedz mi
co widzisz.
Brzmię pewnie jak pomyleniec, a w moich oczach kryje się
szaleństwo. Tak przynajmniej się czuję, gdy staram się opanować
drżenie gdzieś w głębi piersi. Walczę ze sobą, aby nie popaść
w histerię. Nie chce mi się płakać. Pierwszy raz mam ochotę się
śmiać. Mógłbym teraz stanąć na dachu Republic Plaza i śmiać
się niczym uciekinier z wariatkowa, żeby każdy mógł dostrzec,
jak bardzo bawi mnie głupota Nicka Browna. Ten kretyn nic nie
pojmuje. Skro pół szkoły ze mnie szydzi, to musi być coś na
rzeczy, prawda? Znikąd się to nie wzięło, z choinki się nie
urwało. Musi być jakiś powód i jestem nim ja. Moja szpetna osoba.
Jestem niczym. Jestem nikim, zerem, śmieciem, nieudacznikiem,
gównem, ciężarem, pedziem, wstydem, porażką, paniką,
samotnością, oschłością, zimnem, okropieństwem, bezmyślnością,
niszczycielem, wyrzutkiem, pokraką, strachem, nudą, smutkiem,
wrzaskiem, piekłem, nienawiścią.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi.
- Bo jesteś głupi – mówię, żarliwie patrząc mu w oczy.
Wstaję chwiejnie i zakładam plecak na ramię. Pochwycam zdziwione
spojrzenie Nicka, które sprawiło, że się waham. Palcami zaczynam
skubać sztywny materiał moich spodni. Kręcę głową niby z
politowaniem, jednak w rzeczywistości ma mnie to przywrócić na
ziemię. Mimowolnie rzucam chłopakowi nerwowe spojrzenie i odchodzę
szybkim krokiem, prawie biegnąc.
Ten jego wzrok… Nie podoba mi się. Spojrzał na mnie tak, jakby w
jednej chwili zrozumiał dosłownie wszystko. Nick Brown zachowuje
się, jakby potrafił czytać ze mnie jak z otwartej księgi. Jak
jedna osoba, która w dodatku pojawia się znienacka i nie ma o
niczym pojęcia, potrafi tak namieszać mi w głowie? Gubię się sam
w swoich myślach. Chcę unikać go jak ognia, co wydaje się być
najrozsądniejszym wyjściem, ale on mi tego nie ułatwia.
Dzwonek oznajmia koniec przerwy. Idę w kierunku sali gimnastycznej,
przy której znajdują się szatnie. Mimo, że właśnie doszczętnie
spieprzył mi się humor i najchętniej wróciłbym do domu, to nie
mogę pozwolić sobie na wagary. Nie tym razem.
Chłopcy z mojej grupy wrzeszczą i biegają po sali gimnastycznej,
za co jak zwykle dostaną reprymendę. Nieokrzesane, dzikie małpy.
Debile, którzy całe życie jadą na farcie.
Wchodzę do pustej szatni i rzucam plecakiem w kąt pomieszczenia.
Wyciągam z niego białą koszulkę i czarne, materiałowe spodnie
przed kolano. Przebieram się w ekspresowym tempie, codzienne ubrania
chowam do plecaka i zawiązuję sznurówki trampek. Wychodząc mijam
się z Nickiem. Spuszczam głowę, ponieważ nie potrafię spojrzeć
mu w oczy. On też na mnie nie patrzy. Chyba zrozumiał, że nie
warto się ze mną zadawać.
Staję pod ścianą i czekam na przyjście nauczyciela. Wrzaski,
głośne odbijanie piłki i pisk butów przypominają mi o bólu
głowy, który powiększa się dzięki panującemu zgiełku. Mój
brzuch, domagając się jedzenia wydaje z siebie dziwny dźwięk i
wiąże się w ciasny supeł. Gdybym miał teraz siedzieć w ławce,
to jakoś bym to przeżył, ale jeśli będę musiał teraz biegać,
to albo zwymiotuję organami albo zemdleję z przemęczenia i
zaniedbania. Źle spałem w nocy, przez co ciążą mi powieki.
Pan Anderson wychodzi z pokoju wuefistów w tym samym momencie, co
Nick z szatni. Nauczyciel standardowo idzie okrzyczeć bandę idiotów
oraz wygonić ich na korytarz, zaś szatyn opiera się o ścianę na
przeciwko mnie. Nie patrzy na mnie tylko gdzieś w przestrzeń.
Nie wiem, dlaczego, ale czuję się dziwnie przybity.
Wuefista prowadzi nas na dwór, co mi się nie podoba, ponieważ
oznacza to tylko jedno: bieganie. Momentalnie mam ochotę zwiać,
zawrócić do szatni, przeczekać w niej te czterdzieści pięć
minut.
Stajemy jeden obok drugiego na wyznaczonej linii, ja naturalnie
jestem na szarym końcu, trochę oddalony.
Standardowe sprawdzanie obecności i podpisywanie zwolnień dobiega
końca.
- Przebiegniecie truchtem dwa okrążenia, zrobicie rozgrzewkę, a
potem poćwiczymy skok w dal – mówi nauczyciel.
Skok w dal nie jest najgorszy, ten wf mógłby być całkiem znośny,
gdyby nie okrążenia. Po stu metrach dostaję zadyszki, jakbym miał
atak astmy. Biorąc pod uwagę mój stan, to mogę nie być wstanie
przebiec tych dwóch okrążeń
Grupa chłopaków kieruje się w stronę bieżni, a ja wlokę się za
nimi.
- Thomas, pozwól tu do mnie! – Woła nauczyciel.
Wzdycham ciężko i idę w jego stronę.
- O co chodzi? – Pytam zirytowany.
- Nareszcie pojawiłeś się na lekcji – zaczyna, na co ja
przewracam oczami. – Nie strój mi tu min, Colton. Nie podobają mi
się twoje ucieczki, tym bardziej, że ocen też nie masz
rewelacyjnych. Tylko wf zaburza ci średnią, prawda? Mógłbyś się
w końcu przyłożyć, jestem pewien, że dasz radę wyciągnąć
chociaż czwórkę – tłumaczy mi jak dziecku z podstawówki.
Dlaczego każdy wuefista ma tak wielkiego fioła na punkcie sportu?
Czasami wydaje się to chore. Dlaczego nie potrafią zrozumieć, że
ktoś jest typem intelektualisty i bardziej niż biegać, woli
siedzieć z nosem w książkach?
- Sport nie jest dla mnie…
- Nawet nie chcę tego słuchać. - Przerywa mi, unosząc dłoń na
wysokość klatki piersiowej. - Nie jesteś beznadziejny, tylko po
prostu ci się nie chce. Skok w wzwyż idzie ci bardzo dobrze, ze
skokiem w dal też nie masz problemów, wykorzystaj to żeby przyćmić
oceny z biegania. Musisz się tylko trochę postarać.
Wzdycham cierpiętniczo. Anderson każe mi dołączyć do reszty
chłopaków i tu zaczyna się moja katorga. Zaczynam biec.
Dzisiaj słońce schowało się za chmurami i nie jest tak przyjemnie
jak wczoraj. Moje chude ciało owiewa delikatny wiatr rozczesujący
włosy. Chłopcy zaczynają mnie wyprzedzać, ja zaś czuję jak
słabnę. Nogi mam jak z waty, oddycha mi się coraz ciężej i czuję
dziwny uścisk w płucach, jakby stoczyła się na nie lawina
kamieni. Zaczynam się niepokoić, co tylko pogarsza sprawę. Moje
serce bije z zawrotną prędkością, sprawiając mi ból. Czuję jak
opuszczają mnie siły. W uszach mi piszczy, widok się zamazuje.
Boję się.
- Tommy!
Nie mów na mnie „Tommy”, kretynie.
Potykam się o własne nogi.
Nick
Łapię go przed upadkiem. Przeraża mnie lekkość chłopaka. W
moich ramionach przypomina kukiełkę, która w każdej chwili może
się połamać. Patrząc na niebezpiecznie odstające łokcie,
szczupłe, wąskie ramiona, boję się wykonać gwałtowny ruch.
Niosąc Thomasa do gabinetu pielęgniarki zachowuję największą
ostrożność. Dodatkowe bodźce nie są potrzebne, on już teraz
wygląda jakby zaraz miał się rozpaść niczym uschłe kwiaty.
Układam chłopaka na kozetce tak, jak karze mi higienistka.
Przyglądam się Thomasowi. Podziwiam jego drobną twarz, na której
odznacza się zmęczenie. Nie umykają mi duże cienie pod oczami i
zapadnięte policzki. Dostrzegam popękaną skórę na wysuszonych,
wąskich ustach, a także niewielką bliznę na lekko zadartym
nosie.
Odgarniam z jego czoła i policzków zbłąkane kosmyki czarnych włosów. Chłopak wygląda jak porcelanowa lalka, przerażająco chuda, z cierpieniem wypisanym na twarzy. Myślę sobie, że chciałbym posiadać moc, dzięki której potrafiłbym wymazać ból z pięknych zielonych oczu które, teraz zamknięte, odpoczywają od szarości tego świata. Potrząsam głową – to niemożliwe, nie jestem superbohaterem.
Zaraz nachodzi mnie myśl „Dlaczego tak bardzo ciągnie mnie do tego chłopaka?". Zanim zdążam pomyśleć nad odpowiedzią, higienista prosi mnie o przyniesienie rzeczy Thomasa. Posłusznie kieruję się do szatni. Na szczęście pamiętam jak wygląda jego plecak – wyróżniająca się z tłumu oliwkowa kostka zapełniona naszywkami.
Odgarniam z jego czoła i policzków zbłąkane kosmyki czarnych włosów. Chłopak wygląda jak porcelanowa lalka, przerażająco chuda, z cierpieniem wypisanym na twarzy. Myślę sobie, że chciałbym posiadać moc, dzięki której potrafiłbym wymazać ból z pięknych zielonych oczu które, teraz zamknięte, odpoczywają od szarości tego świata. Potrząsam głową – to niemożliwe, nie jestem superbohaterem.
Zaraz nachodzi mnie myśl „Dlaczego tak bardzo ciągnie mnie do tego chłopaka?". Zanim zdążam pomyśleć nad odpowiedzią, higienista prosi mnie o przyniesienie rzeczy Thomasa. Posłusznie kieruję się do szatni. Na szczęście pamiętam jak wygląda jego plecak – wyróżniająca się z tłumu oliwkowa kostka zapełniona naszywkami.
Thomas
Pierwsze co widzę, to zgaszona
lampa na suficie. Później znienacka atakuje mnie ból głowy,
odczuwalny, jakby ktoś wbijał mi gwóźdź w czoło. Zakrywam twarz
dłońmi, a z moich ust wyrywa się cichy jęk. Czuję się jak
gówno. Jak rozjechane gówno.
- Ogarniasz co się dzieje? - słyszę głos Nicka.
Słyszę jego głos i zamieram w bezruchu. Co on tutaj robi? Co stało
się po tym jak zemdlałem?
- Ta…
Podnoszę się do siadu. Przeczesuję palcami włosy, rozplątując
kilka niewielkich kołtunów. Kiedy zdążyły tak się zniszczyć?
Matowe, suche i bardzo łamliwe. Kiedyś takie nie były.
- Jak się czujesz? - Zadaje kolejne pytanie.
- Nieźle – kłamię.
- Serio? Bo wyglądasz jak rozjechane gówno – parska śmiechem.
Przynajmniej jest szczery.
Wzdycham ciężko i rozglądam się po pomieszczeniu. W powietrzu
unosi się zapach leków, za którym nie przepadam. W kącie
pomieszczenia stoi waga i mam wrażenie, że mnie oskarża, naśmiewa
się. Nie korzystałem z tego urządzenia od bardzo dawna, nie chcę
znać swojej wagi, wystarczy mi widok moich wystających kości,
możliwość dotknięcia i policzenia prawie wszystkich żeber. Każde
ubranie wisi na mnie, jak na wieszaku, nawet musiałem dorobić
dziurkę w pasku, żeby spodnie nie spadały z moich wąskich,
kościstych bioder. Warzenie się – nie potrzebuję tego, skoro
doskonale widzę jak wyglądam. Co dadzą mi te dwie cyferki? Nie
chcę chudnąć, do wyznaczonej wagi, chcę schudnąć na tyle by
stać się niewidzianym, aby zniknąć z tego świata.
Odwracam wzrok od przeklętego urządzenia. Wpatruję się w swoje
palce, które skubią materiał białej koszulki. Właśnie, nadal
jestem w stroju od wf-u.
Słyszę szuranie krzesła.
- Zbieram się, pielęgniarka zaraz wróci. Twój plecak postawię na
krześle.
Nick wychodzi z pomieszczenia i zostaję sam.
Z ust wyrywa się kolejne westchnienie. Jestem zmęczony, potwornie
zmęczony. Olać ból głowy, brzucha, mięśni – ciała. Jestem
potwornie wykończony psychicznie. Z dnia na dzień mam coraz mniej
chęci do wstania z łóżka; niedługo będę zbyt słaby, aby
otworzyć powieki i wziąć głębszy oddech. Staję się coraz
słabszy. Niedługo utracę wszystkie siły. Stanę się szmacianą
lalką, workiem i wtedy już bez problemu będzie można mnie rzucić
w kąt. Będę w nim leżał, zbierał kurz i brud i czekał na
ostateczny koniec. Chociaż wolałbym, aby od razu mnie spalili.
Drgam lekko, kiedy drzwi gwałtownie się otwierają i do
pomieszczenia wchodzi szkolna pielęgniarka. Średniego wieku
brunetka mierzy mnie wzrokiem, po czym wzdycha, siada za biurkiem i
zaczyna uzupełniać wpis. To nie pierwszy raz kiedy jestem do niej
odsyłany. Chyba zdążyła się już przyzwyczaić.
- Co jadłeś na śniadanie? - Pyta nie przerywając pisania.
- Płatki na mleko – kłamię, poprawiając bandaż na mojej prawej
dłoni.
Kobieta podnosi głowę i spogląda na mnie.
- Twój organizm dojrzewa i takie liche śniadanko mu nie wystarcza.
Musisz przywiązywać większą uwagę do tego co jesz. Jesteś
chorobliwie chudy. - Kręci głową wyraźnie zmęczona. - Jak się
czujesz? Boli cię głowa, masz mdłości? - Pyta, jakby recytowała
jakąś regułkę.
- Jest okej – mówię, aby dała mi spokój.
- Thomas…
Nie dane jest jej skończyć, ponieważ do gabinetu wpada zdyszany
chłopak i mówi coś o ogromnym krwotoku z nosa. Higienistka
natychmiast wybiega za chłopakiem, wcześniej karząc mi na nią
zaczekać. Ani mi się śni. Kiedy tylko przestaję słyszeć ich
kroki, szybko schodzę z kozetki. Za szybko, momentalnie zaczyna
kręcić mi się w głowie. Podłoga przed moimi oczami
niebezpiecznie wiruje, a ja w ostatniej chwili przytrzymuję się
mebla. Oddycham głęboko, starając się uspokoić, doprowadzić do
stanu, w którym już po pierwszym kroku nie ugną się pode mną
kolana. Powoli podchodzę do mojego plecaka i sprawdzam czy w bocznej
kieszeni nadal znajduje się mój telefon. Zakładam plecak i
wychodzę z gabinetu higienistki. Kieruję się w stronę toalety, w
której zmieniam strój od wf- u na zwyczajne ciuchy, a potem
wychodzę ze szkoły. Będę miał przechlapane jak nic, ale nie
zamierzam ani chwili dłużej zostawać w szkole, a już na pewno nie
w gabinecie pielęgniarki. Gdyby wróciła, zaczęłaby zasypywać
mnie milionem pytań, a ja nie jestem pewien, czy na wszystkie
potrafiłbym sprawnie skłamać. W pewnym momencie zacząłbym się
gubić w tym co mówię, aż w końcu cała prawda wyszłaby na jaw.
A do tego nie mogę dopuścić za żadne skarby. Byłabym skończony.
Zrobiliby wielki szum, próbowali mnie z tego jakoś wyciągnąć,
pomóc. A ja nie chcę pomocy. Mnie nie da się naprawić. Skaza,
którą sam zacząłem wytwarzać zakorzeniła się głęboko we mnie
i nie ma szans na pozbycie się. Umrę a ona razem ze mną i świat
będzie ciut weselszym miejscem.
Dochodzę na przystanek autobusowy, tylko po to by dowiedzieć się,
że dosłownie dwie minuty temu zwiał mi autobus, a na następny
muszę czekać dwadzieścia minut. Nieopłacalna opcja, ponieważ w
piętnaście dojdę do domu na piechotę. Robię w tył zwrot i
powoli idę w kierunku osiedla, na którym mieszkam.
Moje włosy przeczesuje silniejszy podmuch wiatru. Czuję
nieprzyjemne zimno, więc zapinam bluzę. Na głowę zakładam
kaptur, a do uszu wkładam słuchawki, włączam losowy utwór Iron
Maiden i już po chwili świat dookoła mnie cichnie i jedyne co
słyszę to perkusja, gitary i wokal Dickinsona. Wyłączam się ze
świata rzeczywistego i skupiam na dźwiękach i tekście.
„Nie chcę być tutaj
Gdzie indziej wolę być
Ale kiedy to osiągnę
Mogę dowiedzieć się, że to nie dla mnie”
Śpiewam w myślach razem z Brucem. Jest dokładnie tak jak mówi
utwór. Wiele razy próbowałem coś zmienić, wyrwać się z gąszczu
cierpienia, uciec od wyzwisk, pobić i naśmiewania, ale za każdym
razem przegrywałem. W końcu postanowiłem się poddać.
Nie raz myślałem nad zmianą szkoły, jednak zawsze gdzieś z tyłu
głowy pojawiała się myśl, że i tam nie będę pasował. „Co
jeśli w nowe miejsce okaże się być jeszcze gorsze?” Druga
szansa może okazać się zgubna i przejdę przez jeszcze większe,
gorętsze piekło niż dotychczas. „Co jeśli znajdzie się ktoś
gorszy od Christophera Hawkinsa?” Zniszczyłby mnie doszczętnie.
Moje dotychczasowe problemy i zmartwienia mogłyby być błahostkami
w porównaniu do tego, czego doświadczyłbym w innym miejscu. Moja
chęć zniknięcia i autodestrukcji zostałaby wcielona w życie.
Popełniłbym samobójstwo skacząc z mostu, pod pociąg, wieszając
się – zrobiłbym to metodą zapewniającą mi szybką śmierć.
Właśnie.
Przecież i tak prędzej czy później to zrobię, zabiję się.
Każdego dnia myślę o tym choćby przez chwilę, o tym jakby
wyglądała moja śmierć. W każdym ze scenariuszy jestem jak lalka
z pustymi oczami, bezwiednie zmierzająca ku nicości. Dlaczego
zwlekam? Nic mnie tu nie trzyma.
Gdyby tak po powrocie do domu zaszyć się w łazience i zaćpać się
na śmierć lekami, albo wziąć coś ostrego i podciąć sobie żyły
lub nawet skłonić się do czegoś bardziej brutalnego. Mogę też
skręcić w stronę parku, ku mojej ostoi i powiesić się na gałęzi
drzewa za pomocą sznurówek – żałosne, ale skuteczne. Zaś jeśli
zrobię kilka kroków w prawo, to wpadnę pod samochód i przy
odrobinie szczęścia nie będzie mnie można już uratować.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że potrafię planować własną
śmierć bez jakichkolwiek emocji odznaczających się na mojej
twarzy. Jakbym był wypraną z uczuć szmacianą lalką.
Nagle przebiega obok mnie mały chłopiec i przypadkiem trąca mnie
ramieniem. Podnoszę głowę i nagle dostrzegam świat wokół. Ci
ludzie nawet nie mają pojęcia o moich makabrycznych myślach. Nie
zdają sobie sprawy, że wśród nich może być chłopak, który
właśnie rozmyśla o samobójstwie, które niedługo popełni.
Właściwie, to po co im to wiedzieć? Będę tylko kolejnym trupem.
Kolejną osobą, która „wydziwiała”. Bo tak właśnie
postrzegani są ludzie, którzy targnęli się na własne życie,
jako osoby które sobie coś ubzdurały, jako tchórze. „Jego
problemy wcale nie były takie duże, inni mają gorzej”, tak
mówią. Głupota. Co inni mogą wiedzieć o bólu jaki czują
samobójcy? Skoro postanowił się zabić, to raczej nie były to
„nieduże problemy”, nie dla tego kogoś.
Nisko rosnąca gałąź drzewa zahacza o kaptur i zdejmuje go z mojej
głowy. Sznurek wystający z kaptura zaplątał się z kabelkiem od
słuchawki, więc ta wypadła mi z ucha. Muszę się zatrzymać, aby
odczepić ubranie. Staję na palcach, chwilę zajmuje mi uwolnienie
się od nienaturalnie wygiętej gałęzi.
Słyszę ciche miauknięcie i czuję jak sznurówka mojego buta jest
rozwiązywana. Spoglądam w dół i widzę małego czarnego kota,
który bawi się w połowie rozplątaną kokardką. Kucam, na co
zwierze się spina i zaczyna wycofywać w stronę krzaków. Wyciągam
dłoń w jego stronę, a kot podskakuje i chowa się między
gałązkami. Wśród ciemności dostrzegam jego nieziemskie, uważnie
obserwujące mnie oczy – prawe jest niebieskie, zaś lewe złote.
- Nie bój się, nic ci nie zrobię – szepczę.
Nie ruszam się, moja ręka nadal jest wyciągnięta w jego stronę,
czekam aż do mnie podejdzie. I robi to, bardzo powoli, jest czujny i
przygotowany do ucieczki. Przystaje i spogląda na mnie sowimi
zaczarowanymi ślepiami – mam ochotę je narysować. Obwąchuje
koniuszki moich palców, by za chwilę ocierać się o moją dłoń.
Kot jest malutki, kiedy go podnoszę mieści się w obu moich
dłoniach. Nie wyrywa się, gdy unoszę go na wysokość swojej
twarzy. Oboje uważnie się obserwujemy, moje zielone oczy przeciw
jego niebiesko-żółtym. Kot kilka razy porusza czarnym jak węgielek
noskiem
Postanawiam zabrać kota do domu i to nie tylko na jedną noc, czy
kilka dni. Takie drobne zwierzę może sobie nie poradzić. W jego
oczach czai się strach, w moich również. Oboje jesteśmy
zagubieni, on potrzebuje ciepła, dachu nad głową i jedzenia, a ja
kogoś do kogo będę mógł się odezwać, nawet jeśli jest to kot.
I ja i on na tym skorzystamy.
Wchodzę do niewielkiego supermarketu, aby kupić kocią karmę. Nie
jestem specjalistą, praktycznie nie mam pojęcia o opiece nad
jakimkolwiek zwierzęciem. Mój tata był alergikiem, przez co
mogliśmy posiadać jedynie rybki, ale co to za frajda, żadna, a
przynajmniej nie dla mnie. Na wspomnienie dzieciństwa czuję ukłucie
w sercu, ale szybko to ignoruję. Wybieram paczkę z karmą, która
wydaje mi się być odpowiednia i idę do kasy aby za nią zapłacić.
Po wyjściu chowam kota pod bluzę, którą odrobinę rozpinam, tak
aby wystawał z niej czarny, ciekawski łepek. Jedną ręka
podtrzymuję niewielkie ciałko, a drugą chowam do kieszeni. Ludzie
różnie na to reagują. Jedni patrzą zdziwieni, inni marszczą
brwi, starsze małżeństwo popatrzyło na mnie czule, a grupka
dziewczyn zachichotała cicho. To tylko chłopak, który znalazł
kota – nic wielkiego. Co prawda kot był „inny”. Zaskoczył
mnie swoim spokojem. Inne dachowce, które mieszkają na ulicy nie
dają się do siebie zbliżyć, a kiedy próbuje się je pogłaskać
to syczą i drapią. Ten tutaj sam do mnie podszedł, a teraz
grzecznie siedzi mi na ręce, jedynie kręcąc łebkiem na wszystkie
strony, obserwując świat z nowej, nieznanej mu perspektywy.
W domu jak zwykle nie ma nikogo. To mieszkanie jest ohydnie
uporządkowane, przez co wydaje się być zimne, nie da się w nim
wyczuć rodzinnej atmosfery. Każda rzecz ma swoje przypisane
miejsce, pilot ułożony równolegle do dekodera, poduszki jak i sofa
nie maja zagnieceń, żaden z czterech rogów dywanu nie jest
podwinięty, w kuchni wszystkie naczynia są poukładane w szafkach,
w zlewie nie ma choćby kubka po herbacie. Jest tu tak ponuro, że
mam ochotę zwymiotować. Dużo bardziej wolałbym, aby w zlewie
piętrzyły się nieumyte naczynia, poduszki były całe po
miętolone, a pilot od telewizora zagubiony gdzieś w odmętach sofy.
Chciałbym, aby ten dom ożył, żeby wyglądał jakby ktoś w nim
mieszkał.
Kot przypomina mi o swojej obecności miaucząc i przebierając
łapkami - chyba już mu się znudziło bycie grzecznym i spokojnym.
Stawiam go na blacie w kuchni, a ten od razu zaczyna obwąchiwać
ekspres do kawy i słoiczki z przyprawami. Z szafki nad zlewem
wyciągam mały talerzyk i nakładam na niego mokra karmę, którą
kupiłem. Do filiżanki nalewam wody mineralnej i kładę ją obok
talerza. Czarnuch zwodzony zapachem zbliża się do jedzenia i już
po chwili zaczyna pochłaniać je w zawrotnym tempie. To przypomina
mi, że ja również powinienem zjeść chodź odrobinę.
Niechętnie przeżuwam kolejne łyżki płatków z mlekiem i
obserwuję jak kot zwiedza mieszkanie, wszystko obwąchując i
ocierając się o meble. Porcja, którą sobie przygotowałem jest
niewielka, ale i tak mam trudności z przełykaniem tej odrobiny. Mój
żołądek ściska się w ciasny supeł i mam wrażenie, że zaraz
zwymiotuję. Nienawidzę tego, wmuszania w siebie posiłków,
jedzenia na siłę byleby cokolwiek mieć w żołądku. Kiedy patrzę
na złożone potrawy czuję jak żółć podchodzi mi do gardła. Nie
mogę znieść zapachu mieszających się przypraw i przygotowywanego
jedzenia, ponieważ zaraz nachodzą mnie mdłości. Jedyne co jestem
w stanie przełknąć to płatki na mleko, chleb z serem i coś
pokroju sucharów, czy krakersów. Mój żołądek jest tak
wyniszczony, że gdybym zjadł coś bardziej złożonego, natychmiast
bym to zwrócił i to nie z własnej woli.
Wzdycham i zabieram się za zmywanie naczyń.
Kiedy kończę wchodzę do salonu w celu poszukania kota, jednak ten
sam do mnie przybiega i zaczyna ocierać się o moją nogę, mrucząc
cicho. Biorę go na ręce i udaję się do mojego pokoju. Jak zawsze
wita mnie ciemność, duchota i bajzel. Zapalam lampkę na łóżkiem,
po czym opadam na pogniecioną pościel. Kładę kota na swojej
piersi. Czarnuch rozciąga się na mnie i mruczy, kiedy drapię go za
uchem.
- Zostaniesz ze mną… - waham się przez chwilę. - Ramsay?
Kot w odpowiedzi zwija się w kłębek w zgięciu w mojej szyi.
Komentarze
Prześlij komentarz