Thomas
Za pięć pierwsza zjawiam się pod drzwiami domu rodziny Brown.
Co ja tutaj w ogóle robię? Powinienem się nie zgodzić i przekonać
nauczycielkę, abym sam opracował temat. Dlaczego ja na to
przystałem?
Waham się, czy nie zawrócić, wymyślając jakąś denną wymówkę,
albo nic mu nie mówiąc. W końcu biorę głęboki wdech - czuję
ból w żebrach – i pukam trzy razy. Słyszę odgłosy krzątaniny,
a chwilę później drzwi otwiera mi Nick. Ma na sobie ciemno zieloną
koszulkę z niebieskimi plamkami.
- Cześć – uśmiecha się
- Hej – odpowiadam mniej entuzjastycznie.
Wchodzę do środka i ściągam buty. Wychodzimy z wiatrołapu i od
razu stajemy w salonie urządzonym w jasnych kolorach, po lewej
stronie znajduje się równie jasna kuchnia. Zaraz po przekroczeniu
progu wyczuwam ciepłą rodzinną atmosferę, wszędzie walają się
ozdobne poduszki, zabawki i puste szklanki, a koc pół leży pół
zwisa z pogniecionej sofy. To jest coś zupełnie mi obcego.
Nagle słyszymy szczeknięcie, a sekundę później odgłos psich łap na panelach. Przez drzwi ogrodowe wbiega spory, kudłaty labrador i z wywieszonym językiem biegnie w naszą stronę. Spinam się i cofam o krok, ponieważ mam wrażenie, że zwierzę chce na mnie skoczyć, a ja runąłbym na ziemię przygnieciony jego ciężarem. Na szczęście Nick staje prze de mną i w momencie, w którym pies skacze, łapie go za przednie łapy. Labrador drepcze w miejscu, zamiatając podłogę ogonem. Jego pysk wyraża istną radość.
Nagle słyszymy szczeknięcie, a sekundę później odgłos psich łap na panelach. Przez drzwi ogrodowe wbiega spory, kudłaty labrador i z wywieszonym językiem biegnie w naszą stronę. Spinam się i cofam o krok, ponieważ mam wrażenie, że zwierzę chce na mnie skoczyć, a ja runąłbym na ziemię przygnieciony jego ciężarem. Na szczęście Nick staje prze de mną i w momencie, w którym pies skacze, łapie go za przednie łapy. Labrador drepcze w miejscu, zamiatając podłogę ogonem. Jego pysk wyraża istną radość.
- Ile razy trzeba ci powtarzać, żebyś nie skakał na ludzi,
grubasie? – karci go Nick, a pies nic sobie z tego nie robi i
zaczyna wesoło piszczeć.
Szatyn puszcza długowłosego jasnego labradora, a ten podchodzi do
mnie. Krąży wokół mnie, obwąchując moje nogi; trąca moją dłoń
mokrym nosem, na co się wzdrygam. Czego on ode mnie chce? Pies łasi
się i skomli, a jego oczy świecą.
- Nie da ci spokoju dopóki go nie pogłaszczesz – informuje mnie
Nick. Uśmiecha się szeroko.
Spoglądam niepewnie na psa. Schylam się i zaczynam głaskać go po
głowie. Jego sierść jest miękka i przyjemna w dotyku, a krótkie
kosmyki ślizgają się pomiędzy moimi palcami. O ile to możliwe
zwierzę zaczyna jeszcze szybciej machać ogonem. Kiedy zabieram rękę
z jego głowy, z głośnym hukiem upada na podłogę i przewraca się
na plecy. Tarza się po panelach, wygina ciało we wszystkie strony i
maślanymi oczami patrzy prosto na mnie.
- Nie daj się wykorzystać – mówi szatyn, tarmosząc psa za pysk.
– Lepiej chodź, bo ten debil nie da ci żyć.
Pies skomli cicho, jakby obrażony.
Razem z Nickiem idziemy w kierunku dużego stołu, oddzielającego
kuchnię od salonu. Siedzą przy nim dwie dziewczynki. Obie są
blondynkami i mają włosy związane w kitkę na czubku głowy. Mają
takie same pyzate buzie i śmiejące się oczy. Wyglądają jak dwie
krople wody.
Są całe ubabrane kolorowymi farbkami, a ciemny blat stołu nie jest w lepszym stanie. Staję obok nich i patrzę na powstające malunki, są zdeformowane i przepełnione wszystkimi możliwymi barwami, ale przez to urocze. Sprawiają wrażenie śmiejących się.
Są całe ubabrane kolorowymi farbkami, a ciemny blat stołu nie jest w lepszym stanie. Staję obok nich i patrzę na powstające malunki, są zdeformowane i przepełnione wszystkimi możliwymi barwami, ale przez to urocze. Sprawiają wrażenie śmiejących się.
- Dzień bobry – mówią w tym samym czasie.
- Cz-cześć – jąkam się.
Wszystko tutaj jest takie... Inne, obce. Nie wiem jak mam się
zachować. Każdy tutaj się uśmiecha, dom jest żywy i przytulny,
czyli kompletne przeciwieństwo mojego i mamy mieszkania. Czuję się
jak gówno wśród kolorowych kwiatów.
- Po prawej siedzi Alice, zaś po lewej Lucy. Rodzice pojechali na
krótkie zakupy, ale chyba zaginęli w akcji, więc chwilę musimy z
nimi posiedzieć. Mają sześć lat i wykonują milion ruchów na
minutę, także lepiej nie spuszczać ich z oka – tłumaczy Nick
przepraszającym głosem.
- Nie ma sprawy - odpowiadam i odkładam plecak na jedno z krzeseł.
- Chcesz coś do picia, albo do jedzenia? – pyta, wchodząc do
kuchni.
- Może być herbata - odpowiadam niepewnie.
Nick podchodzi do jednej z kuchennych szafek i ją otwiera.
- Która? – Pyta ze śmiechem.
Oniemiały wpatruję się w półki zapełnione po brzegi nielicznymi
ilościami i rodzajami herbat oraz kaw.
-Znajdzie się zwykła, czarna? – Pytam niepewnie.
- Jasne. – Znowu się uśmiecha i zaczyna szperać w szafce.
Dlaczego on ciągle się uśmiecha?
Siadam przy stole i patrzę, jak bliźniaczki zmagają się z farbą.
Jest to rozczulający widok, a mimo to moja twarz nie wyraża żadnych
emocji. Przeklinam się za tą pustkę w moim spojrzeniu. Dlaczego
nie mogę być normalny?
Mimowolnie sięgam po czystą kartkę i ołówek. Szkicuję psa,
który opiera się łapami o blat kuchenny i obserwuje poczynania
swojego właściciela. Wyuczonymi ruchami rysuję okręgi, prostokąty
i kwadraty, aby z czasem uformować z nich sylwetkę. Labrador prawie
strąca pyskiem kubek, za co zostaje skarcony, a jego łapy zrzucone
z blatu - tym samym tracę mojego modela. Wzdycham niezadowolony i
odkładam ołówek.
Przede mną pojawia się kubek z parującą herbatą, a zaraz obok
szklana cukiernica. Sięgam po przedmiot i słodzę napój. Skupiam
swój wzrok na herbacie, starając się ignorować wszystko wokół.
Chcę jak najszybciej zacząć ten projekt i jeszcze szybciej go
skończyć. Mógłbym w tym czasie poprawiać detale obrazu, zrobić
kolejny szkic, albo zacząć pisać esej o sztuce egejskiej, który
muszę oddać w środę.
- Skończyłam! - Krzyczy jedna z dziewczynek, unosząc kolorowe od
farby ręce. Nie pamiętam jej imienia.
Unoszę lekko głowę.
Nick podchodzi do siostry, zza jej ramienia przygląda się
malunkowi. Marszczy brwi w skupieniu, a na jego usta wypływa krzywy
uśmiech.
- Lucy, co to jest? - Pyta niepewny, na co właściwie patrzy.
- Samolot – odpowiada wesoło dziewczynka.
- Niech będzie samolot. - Nick uśmiecha się ciepło i odsuwa
krzesło dziewczynki od stołu. - A teraz zmykaj umyć ręce, bo są
całe kolorowe od farby.
Lucy grzecznie schodzi z krzesła, po czym podchodzi do zlewu w
kuchni i stojąc na palcach nieporadnie myje ręce.
- A ty co namalowałaś? - Chłopak kuca obok drugiej siostry.
Dziewczynka zakrywa rączkami swoje małe dzieło z naburmuszoną
miną.
- Nie wyszło mi – fuka.
- Oj, na pewno nie jest tak źle jak myślisz. Pokażesz mi? - Brown
próbuje ją przekonać sowim opiekuńczym spojrzeniem i ciepłym
uśmiechem.
Alice spogląda niepewnie na starszego brata, a po chwili odsuwa
rączki od kartki.
- Jest cudowny – mówi Nick.
- Naprawdę? - dopytuje dziewczynka.
- Naprawdę – zapewnia ją starszy brat. Uśmiecha się do niej
czule i to aż boli. Do mnie nikt dawno tak się nie uśmiechał. - A
teraz ty też idź umyć ręce i buzię, bo jakimś magicznym
sposobem masz farbę na czole.
Dziewczynka z uśmiechem dołącza do swojej siostry, która nadal
porządnie szoruje rączki. Zaś Nick zbiera się za sprzątanie
całego bałaganu. Trochę mi głupio tak siedzieć i nic nie robić,
popijać herbatę i patrzeć jak on krząta się w tę i z powrotem.
- Pomóc ci? - pytam. Naprawdę chciałbym już zacząć ten projekt.
Skoro wiedział, że musi zająć się siostrami, to mógł mi
napisać, a bym przyszedł trochę później. Nie chcę niańczyć
jego rodzeństwa, tym bardziej, że nie przepadam za dziećmi. Miałem
tu tylko przyjść odwalić brudną robotę i wyjść.
- Nie, nie trzeba – odpowiada,
wciąż sprzątając. Wzdycham tylko i biorę łyk herbaty.
- Możemy ciastka? - Pyta jedna z dziewczynek, kiedy obie z powrotem
usiadła przy stole.
- Nie – zaprzecza stanowczo Nick, wycierając szklanki.
- Czemu? - Bliźniaczki są zawiedzione.
- Bo zaraz wrócą rodzice i mama zrobi obiad, a wy nie zjecie go, bo
napchacie się słodyczami, ja zaś dostanę po uszach za to, że ja
wam dałem.
- Powiesz, że to Matthew – odzywa się Alice.
- W nic mnie nie wrobicie – przemawia zachrypły głos.
Do kuchni wchodzi mniej więcej mojego wzrostu nastolatek o gęstej
czuprynie. Kiedy staje obok Nicka dostrzegam między nimi spore
podobieństwo. Oboje mają taki sam
kolor włosów – ciemnobrązowe z naturalnym jaśniejszym
pasemkiem, lekko podkręcone na końcach. Ich oczy błyszczą się
podobnie, jednak tęczówki niższego są jasnoniebieskie. Bracia
posiadają identyczne lekko odstające uszy i mocno zarysowaną linię
szczęki. Mimo to Matthew ma chłopięca twarz i wygląda na
piętnaście lat.
Spostrzegam, że Nick Brown ma całkiem sporą rodzinę: trójka
młodszego rodzeństwa, rodzice i on to razem sześć osób, plus
pies. Jest też opcja, że zaraz ze schodów zbiegnie kolejny członek
rodziny, a jeszcze jeden jest dorosły i ma własne życie – nie
zdziwiłbym się.
Prawdopodobnie to stąd chłopak ma, jak to określił, „Syndrom
matki Teresy”. Ma liczną rodzinę. Młodsze siostry mają pełno
energii i trzeba poświęcić i sporo uwagi. Zapewne są głównym
źródłem śmiechu, hałasu i niezdarnych „Ups” w tym domu. Nie
mam pojęcia jakim typem osoby jest Matthew, ale o niego pewnie
martwi się tak samo, jak o bliźniaczki. I pies, on też wymaga
opieki. Jak tak teraz na to patrzę, to trochę go podziwiam. Ja nie
potrafiłbym sam wszystkiego ogarnąć tak sprawnie, jak on to robi.
Gdyby powierzono mi opiekę nad dzieckiem, wolę nie wiedzieć, co by
z tego wynikło. Jestem niezdarny i często zdarza mi się odpływać
myślami. Mam Ramseya, to i tak szczyt moich możliwości, mimo że
to tylko spokojny kot.
Bliźniaczki zdążyły zmyć się do salonu i teraz ich uwaga jest
całkowicie skupiona na drewnianych klockach.
Matthew nalewa sobie sok do szklanki i wypija go w kilku łykach.
- Cześć – mówi, gdy mnie zauważa. - Jestem Matthew.
Podchodzi do mnie i wyciąga dłoń. Ściskam ją.
- Thomas – odpowiadam. Matt powoli kiwa głową.
- Kiedy wracają rodzice? - Zadaje bratu pytanie.
- Za dziesięć, dwadzieścia minut? Nie wiem – wzrusza ramionami.
- Chyba zgubili się w tym sklepie, a co?
- Tata, miał mnie podwieźć – spogląda na mnie. - Wiesz gdzie.
Ciekawi mnie, o co chodzi, ale nie dociekam. To nie moja sprawa
Podpieram czoło na dłoni i wzdycham cicho. Powoli zaczyna boleć
mnie głowa, ale można powiedzieć, że się przyzwyczaiłem i
nauczyłem to ignorować. Codziennie dręczą mnie różne bóle;
stawów, głowy, brzucha, istnienia. Przestałem zażywać
jakiekolwiek leki, ponieważ i tak mi nie pomagały. Zostało mi
czekać aż przejdzie, albo jakoś nauczyć się funkcjonować z tym
nieudogodnieniem.
Słychać szczęk zamka, a po chwili w progu pojawiają się państwo
Brown obładowani reklamówkami.
- Zrobiliście napad na supermarket, czy jak? - Pyta kąśliwie Matt,
widząc ogrom przedmiotów poupychanych w plastikowe siatki.
- Synku, nie marudź, bo połowę z tego zjesz sam, tylko rusz swoje
cztery litery i nam pomóż. - Mama chłopaków odkłada ciężkie
reklamówki na blat kuchenny; z jednej wysypało się kilka jabłek.
Dźwięk owocu upadającego na podłogę przyciąga psa, zanim jednak
udaje mu się ukraść jabłko, młodszy z braci zabiera mu je prosto
sprzed nosa – dosłownie.
- Spadaj Duch – karci zwierzę Matt.
Duch? Ciekawe imię dla psa.
Labrador nic sobie z tego nie robi i próbuje dosięgnąć reklamówek
leżących na blacie. Zirytowany chłopak przewraca oczami i chwyta
za zaplątaną w sierść czerwoną obrożę. Lekko za nią
pociągając wyprowadza psa do ogrodu i zamyka szklane drzwi. Duch
siada przed szybami i skomli cicho, a gdy zauważa, że nikt nie ma
zamiaru go wpuścić odwraca się i idzie w głąb ogrodu.
Odwracam głowę w momencie, w którym pani Brown mi się
przedstawia.
- Rose, mama Nicka. A to mój mąż David – wskazuje na wyższego
od niej mężczyznę, rozpakowującego zakupy.
- J-jestem Thomas.
Chyba jeszcze nigdy nie czułem się tak nie zręcznie. Przytłacza
mnie ta rodzinna, miła atmosfera i sprawia, że mam ochotę zakopać
się trzy metry pod ziemią. Nie mam pojęcia co robić, jak się
zachować. Każdy tutaj się uśmiecha i tryska energią, kiedy ja
mam wrażenie, że roztaczam wokół siebie przygnębiającą,
mroczną aurę.
Rodzice Nicka, mówią, że nie potrzebują już jego pomocy, więc
udajemy się na piętro do jego pokoju. Ściany są w odcieniu
jasnego błękitu z domieszką szarości – zapełnione są
plakatami i zdjęciami. Meble są czarno białe. Przy sporym łóżku
stoją dwie gitary – basowa i akustyczna , oraz piecyk*. Przy
biurku dostrzegam karton z winylami w starych, lekko zniszczonych
opakowaniach. Pewnie kupione na wyprzedażach. Pokój jest jasny i
przestronny, a klimatu dodaje pochyły sufit i dosyć duże okno
dachowe umieszczone idealnie nad łóżkiem.
Podoba mi się, nawet bardzo.
- Rozgość się – mówi Nick.
Włącza laptopa, który leży na szafce nocnej. Idzie do biurka, a z
niego wyciąga podręcznik z zeszytem. Rzuca przedmioty na łóżko,
po czym siada obok.
Również siadam na łóżku, ale zachowując dystans, a plecak kładę
na podłodze.
- Robimy prezentację, notatki, czy masz jeszcze jakiś inny pomysł?
- Pyta spoglądając na mnie.
- Możemy napisać notatki w Wordzie, a potem je wydrukować i
kolorem zaznaczyć, to co ważniejsze – proponuję.
- Mi pasuje.
Z torby wyciągam podręcznik i zeszyt, w którym robię własne
notatki. Nick robi to samo i od razu widzę zasadniczą różnicę.
Jego podręcznik nie jest cały porysowany i pomięty, a notatki tak
przejrzyste, że to aż przytłaczające. Jego staranne, okrągłe
pismo w połączeniu z czytelnym rozmieszczeniem tekstu i akcentami
zieleni na tym co ważniejsze, tworzą perfekcję. Moje jednokolorowe
bazgroły, jedne na drugim są przy tym szpetne i żałosne.
- I to ja tu robię za artystę? - wskazuję na jego notatki, zanim
zdążę pomyśleć.
Nick pochyla się i zagląda w moje notatki.
- Nazwijmy to abstrakcją.
- Abstrakcja zawiera wiele barw i kształtów, nie przedstawia
niczego konkretnego. Widzisz tutaj inne kolory poza białym i
niebieskim? - Podsuwam mu zeszyt pod sam nos.
- Dwa kolory to już jest coś, a twoje bazgroły nie przedstawiają
żadnego konkretu. - Robi dziwną minę. - Okazuję się nie być, aż
tak artystyczną amebą, za jaką mnie miałeś. - Uśmiecha się
głupio. Unosi ręce w geście, który zazwyczaj używa się, gdy
chce się komuś przekazać „I co ja ci na to poradzę?”.
- Tak czy siak jesteś kretynem – odgryzam się. Powtarzam jego
gest.
- Nie prawda! - Obrusza się.
Zaczynam się zastanawiać, czy nie przesadziłem, ale wtem Nick
zaczyna chichotać.
- Z czego się śmiejesz? - pytam nie rozumiejąc.
- Z siebie – odpowiada krótko.
Patrzę na niego z jedną uniesioną brwią. Mierzę go wzrokiem, nie
wiedząc jak mam odebrać to, co powiedział.
- Dziwny jesteś – komentuję.
Nick jedynie się uśmiecha, po czym zabieramy się do roboty.
Pochłania nas nauka.
Nick ma laptopa na kolanach i opiera się plecami o ścianę, a ja
siedzę kawałek od niego z podkulonymi nogami. Szatyn szuka
informacji w internecie, a ja przeglądam podręcznik. Co jakiś czas
wymieniamy się tym, co znaleźliśmy i co warto byłoby zapisać.
Czasem odzywamy się w tym samym momencie, nawet dwa razy
powiedzieliśmy to samo. Współpraca z nim jest szybka i całkiem
przyjemna, ponieważ całkowicie skupia się na zadaniu i nie
zagaduje mnie niepotrzebnie.
Po pół godzinie przychodzi jego mama z kubkami herbaty i ciastem.
Biorę herbatę, a na ciasto nawet nie spoglądam, za to Nick w
mgnieniu oka pochłania dwa kawałki. Ja zwymiotowałbym po jednym,
jak nie po kilku kęsach.
- … Zmiana w nukleotydach, purynę zastępuje… Że jak? - Nick
mamrocze pod nosem. Ma zmarszczone brwi i intensywnie wpatruje się w
tekst.
- Chodzi o to, że purynę, czy pirymidynę zastępuje inna. - Nick
patrzy na mnie niezrozumiałym wzrokiem. - W sensie… Rozrysuję ci
to – wzdycham. Kretyn.
Otwieram zeszyt na ostatniej stronie, tam gdzie znajduje się
najwięcej moich bazgrołów i przybliżam się do chłopaka.
Tłumaczę mu wszystko po kolei dopisując kolejne części, staram
się to zrobić tak, aby jak najwięcej do niego dotarło.
- Teraz to ma sens! Nie kłamali mówiąc, że jesteś mądry –
uśmiecha się do mnie ciepło.
- Serio tak mówią? - Lekko zawstydzony i mocno zdziwiony zakładam
zbłąkane kosmyki włosów za ucho.
- Może nie do końca, raczej używają słów „Pierdolona
encyklopedia”. Osobiście uważam, że musiałeś włożyć sporo
wysiłku, żeby posiadać tak rozległą wiedzę, za co cię
podziwiam.
Spuszczam głowę, by włosy opadły mi na twarz. To pierwszy raz od
bardzo, bardzo dawna, kiedy komplementuje mnie ktoś poza kadrą
nauczycielską, ktoś kto jest w moim wieku. Jest mi… Dziwnie. Na
policzkach czuję nieznane mi gorąco, serce wali mi młotem, a w
środku zrobiło się jakby ciepło.
Podciągam kolana pod samą brodę i obejmuję je ramionami, staram
się zwinąć w jak najmniejszy kłębek. Czuję się żałośnie i
dziwnie, jakby moja równowaga właśnie została zachwiana. Nie
wiem, co robić, o czym myśleć. Nick jest przerażająco szczery i
bezpośredni, zbyt miły i nadopiekuńczy. To charakter, którego
nigdy wcześniej nie spotkałem na swojej drodze. Nie mam pojęcia,
czy powinienem się go bać, czy próbować poznać.
„I tak jesteś brudną kurwą” odzywa się głos w mojej głowie.
Mój głos. Sam sobie muszę przypominać czym jestem, kiedy się
zagalopuję.
- Coś się stało? - Słyszę jego zmartwiony głos.
- Nie – mruczę pod nosem.
- Możesz mi powiedzieć...
- Czy możemy dokończyć to zadanie? - Podnoszę głowę i patrzę
na niego stanowczo.
Nick wzdycha cicho, ale nie komentuje. Zabieramy się do dalszej
pracy, ale atmosfera nie jest już taka jak wcześniej – pogorszyła
się. A to wszystko moja wina.
* * *
- Koniec. Nareszcie.
Nick przeciąga się, a jego stawy wydają nieprzyjemny dźwięk;
opada na łóżko i przymyka oczy. Leży na boku opierając głowę
na zgiętym ramieniu, jego twarz jest oświetlana przez nikłe
promienie słońca, które cudem przedarły się przez chmury. Jego
szczęka wydaje się być jeszcze bardziej kwadratowa, z jaśniejsze
kosmyki zdają się lekko błyszczeć. Dopiero teraz zauważam, że
ma garbaty nos i mam nieodpartą chęć go narysować.
Nick otwiera oczy, przyłapując mnie na przyglądaniu mu się.
- Boli cię? - Pyta nagle.
- Co?
- Policzek. Chcę usłyszeć prawdę, a nie zbywającą odpowiedź.
Prowadzimy walkę na spojrzenia, żaden z nas nie chce odpuścić.
Moje zielone, puste oczy przeciwko jego brązowym, z bursztynowymi
plamkami. Hipnotyzują mnie, a kiedy dłużej się w nie wpatruję
mam wrażenie, że tonę oceanie brązu.
Przełykam głośno ślinę i odwracam wzrok.
- Bywało lepiej – mówię w końcu. Brzmię niepewnie, a mój głos
jest tak cichy, że mam wątpliwości czy mnie usłyszał.
Słyszę skrzypnięcie materaca i szelest pościeli. Chwilę później
czuję czyjąś obecność. Moje ciało się spina i zaciskam pięści
na pościeli. Jego palce odgarniają mi włosy z twarzy i zakładają
je za ucho. Opuszkami delikatnie dotyka fioletowo – żółtego
sińca na moim policzku. Krzywię się lekko z ukłucia bólu, a on
natychmiast odsuwa dłoń. Coś kuje mnie lekko w serce, kiedy ciepło
jego ciała znika z mojej twarzy. Ten drobny, obcy gest był nawet
przyjemny.
- No co? - pytam, kiedy zauważam, że się we mnie wpatruje.
- Jojo – odpowiada głupio. - Chodź na dół, jestem głodny.
Szatyn wstaje z łóżka i ciągnąc mnie za rękaw szarego swetra,
prowadzi piętro niżej do kuchni.
Jego mama krząta się przy kuchence gazowej, nucąc piosenkę, która
właśnie leci w radiu. Jest ubrana w fartuch z wzorem truskawki, a
długie blond włosy związała w niechlujnego koka. Pan Brown stoi
przy blacie kuchennym i na drewnianej desce kroi warzywa, również
nucąc do Use Somebody**. Na ten widok łzy zbierają mi się pod
powiekami. Od pięciu lat nie zastaję w domu takiej scenerii. Moja
mama pracuje od rana do nocy, od poniedziałku do niedzieli. Tak, do
niedzieli. Mama jest architektem, którego talent jeszcze nie został
zauważony, w wyniku czego haruje jak wół, bez chwili wytchnienia.
Jak nie siedzi w biurze, to na budowie, a jej sypialnia jest po
brzegi zawalona dokumentami i projektami. Tata… i tu nie
wytrzymuję. Po policzku spływa samotna łza, którą szybko ocieram
rękawem. Minęły cztery lata, a ja nadal nie mogę się z tym
pogodzić.
Nick każe usiąść mi przy stole, na szczęście nie zauważył tej
chwili słabości. Zaczyna szperać po szafkach w poszukiwaniu czegoś
do zjedzenia.
- Też coś chcesz? - pyta. W odpowiedzi kręcę przecząco głową.
Od ulatniającego się w powietrzu zapachu gotującej się potrawy i
mieszaniny przypraw ból głowy narasta i zaczynam czuć mdłości.
Szatyn siada na krześle naprzeciwko mnie i stawia miskę z płatkami
z mlekiem na stole.
- A tylko mi nie zjedz obiadu – karci go tata, który teraz stoi
przy lodówce. Zaalarmowana pani Brown, również spogląda w naszym
kierunku.
- Nick, no błagam cię! - mówi lekko zdenerwowana. - I jeszcze nic
nie zaproponowałeś koledze?
- Ja sam nie chciałem – mówię cicho.
Mama Nicka wzdycha i kręci głową z niedowierzaniem. Nic już nie
mówi, tylko z powrotem obraca się przodem do kuchenki gazowej.
- Będę się zbierał – mówię do chłopaka. - Tylko pójdę po
swoją torbę.
- Przyniosę ci ją.
Nawet nie daje mi czasu na zaprzeczenie, ponieważ momentalnie zrywa
się z krzesła i idzie na górę. Wzdycham ciężko opierając czoło
na dłoniach. Czuję się jak brudna szmata i w dodatku chce mi się
rzygać; nie tylko od mieszających się zapachów jedzenia, ale
także przez moją osobę.
- Nie zostaniesz na obiedzie? - Pyta mnie pani Brown, wydaje się być
zawiedziona.
- Nie, zjem w domu – kłamię.
- Szkoda. David, podwieziesz Thomasa do domu? I tak musisz pojechać
po Matta.
- Nie ma problemu. - Odkłada nóż i wyciera ręce w kraciastą
ścierkę.
- Nie musi pan, pojadę autobusem, poza tym muszę wpaść jeszcze do
sklepu. - Próbuję być wiarygodny, jak tylko się da.
Nick wraca z moim plecakiem i mi go podaje. Zakładam go na ramię.
Pan Brown wydaje się być nieprzekonany, ale nie spiera się ze mną.
Żegnam się z Nickiem i jego rodzicami, po czym wychodzę.
Idę chodnikiem pełnym ludzi. Delikatny wiatr rozwiewa moje włosy i
muska policzki. Na niebie kłębią się chmury, nad głowami ludzi
przelatują świergoczące ptaki.
Mam puste spojrzenie, twarz bez wyrazu, usta zaciśnięte w wąską
linię, a w głowie miliony obrażających mnie myśli.
_______
*Wzmacniacz gitarowy.
** Utwór zespołu Kings of Lon.
Komentarze
Prześlij komentarz